.

.

niedziela, 6 stycznia 2019

Odwieczna prawda- co się zrodziło- umrzeć musi. Perła.


Wczorajszy dzień zaczął się smutno. 
Umarła  Perła.
Ostatnia z dwóch córek Oli.
Już dość cieżko się poruszała. 
Widać było, że nie jest w dobrej formie- oprócz masy, bo chuda nie była. 

Prócz wyróżniającego się wyglądu była kontaktową Znosicielką.
W hierarchii całkiem wysoko, pod koniec życia traktowana z szacunkiem.
Stąd też myślę znaczna waga, bo żadna z kur nie przeganiała jej od jedzenia.
Nawet Zdzisław vel Zaraza Ziemniaczana,  jakby też jej folgował.

Nieuchronność odchodzenia...



Szkoda tylko, że żyją tak krótko.
Miałam nadzieję, że jako "urodzona" tu, nie w wylęgarni miała szanse na dłuższe życie. 
Na niej kończy się historia kur Olkowych.

Podobnie jak reszta Dziefczynek, myślę, że miała dobre życie. 
Może wiecej trawy i jakiś sad by się przydał, ale źle jej raczej nie było.
Zniosła jajko -to zniosła, nie- to nie.
Bez napinki. 
Zasnęła wśród swoich. 

Absorberka, jak zwykle na swój sposób przeżyłą stratę.
Zmalowała na szybko obrazek. 
I jak zwykle kreatywnie, bo Perłę umieściła...w morzu.


-







Absorber postanowił Tupaję inaczej pocieszyć. Robiąc instrukcję do budowy smoka własnego projektu.





A sama Perła- pewnie hula juz po zielonych łąkach z Olą, Pepitą, Heleną i całą resztą dzielnych Znosicielek. 




wtorek, 1 stycznia 2019

Jaki pierwszy ...


...dzień roku, taki cały rok :)

Może być, bo dziś głównie siedzenie w domu, bo za oknem przewalaja się tabuny chmur poganiane batem w postaci silnego wiatru. 
Popaduje. 
Słowem- nici ze spaceru.


Za to- miłe robótki.

Ponieważ skończyło mi się moje mydło do higieny intymnej, musiałam szybciorem zadziałać.
Nie miałam bazy eko, a jedynie czarne afrykańskie. Cóż. Użyłam.
Wyszło fajne, pachnące rozmarynem (macerat olejowy ze świeżego ziela), z olejem z czarnuszki i śliwkowym, zkawaszone- a jakże!- kwasem mlekowym. Ph obniżone.

Kiedy dotrze dostawa nowych baz i wosku, uzupełnię domowy stan magazynowy.
Przyczajam się do świeczek. Przyjdzie wosk- powalczę i zdam relację.

Póki co owoc, a właściwie- trzy-  krótkiej i jakże odprężającej pracy:



Nie tylko mydeł ubyło.
Skończyłam ostatni szampon. Dziś więc też go ugotowałam.



Przepis jest bardzo prosty:

15-20 g korzenia mydlnicy w ok. 0,5 l wody
plus skoncentowane (zaparzane w mniejszej ilosci wody) napary z wybranych ziół

Ja używam zwykle szałwii lub kłącza tataraku lub- kto zgadnie? - oczywiście: rozmarynu.
Pokrzywa też może być, ale trwałość szamponu się obniża (chyba, że chcemy zrobić gnojówkę do podlewania...hmmm?).
Trzymamy go w lodówce.
Wytrzyma...
Cóż.
Kiedyś znalazłam kopalny, sprzed 3 miesięcy i włosy umył i nie popsuł się, ale zwykle nie rozbię na zapas większy niż na 4-5 myć.

Mydlnicę gotujemy ok.  minut.
Dodajemy wcześniej sporządzone napary i przecedzamy do butelek. Najlepiej szklanych.

Wracam do tego kosmetyku, bo włosy są naprawdę ładne, nie puszą się i składniki aktynie pielęgnują skórę głowy.
Mam lekko przetłuszczającą się więc użyte zioła świetnie mi służą.
Oczywiście można pofisiować jeszcze bardziej.
I to pewnie będę robić.

A na koniec?



Nadrabianie czasu z lekturą.
A na kolanach zwierz, który Gwiazdorowi się nie udał.
Pająk na słoną wodę. Nie łazi. Płytka przewodząca mu pękła, temu pająku...
Szkoda.
Ale ładnie duży.

Kto nie fezbukowy- to raz jeszcze- serdeczne: