Zawsze i każdemu.
Nie każda wyrywa się na zakupy (no, chyba, że w księgarni).
Nie każda się jara robalami, zielenizną, ptakami...no zależy jakimi, z reguły powinna, ale część się nie jara, no ale ja tak.
I tak jak sobotą, wracając z gazetą dla gorszego sortu, kupowanego niemal wyłącznie dla dodatku sobotniego, szłam lekko uwikłana (dalej!) w jakieś durne przemyślenia życiowe, smutek jakiś spowił me zwoje mózgowe i byłabym tak szła i szła, ale z tego stuporu niemalże wyrwał mnie jeden z najcudowniejszych jęków.
Ludzkie jęki czasem miłe uchu są, ale ten, ptasi jest.
Wydaje go jeden z dzięciołów. Dość rzadki. Dzięcioł zielony.
Na potwierdzenie moich domniemań, ukazał mi się zrywając się do lotu, wrzasnął jeszcze raz i tyle go widziałam.
Kto nie słyszał, niech posłucha:
Oczywiście ja, prosta w obsłudze w takim przypadku, doznałam uśmiechu, który "rozwarł mi dolną połowę twarzy" i już mi lepiej było.
Dziś też mi lepiej było, bo powędrowałam do Wąwozu Lipa.
Trochę lipa z geofitami, bo nie bardzo.
Przylaszczki ze cztery, parę lepiężników różowych, śledziennica skrętolistna.
Wszystko z wielkim, wczesno przedwiośniowym umiarem.
Z premedytacją nie poszliśmy do Siedmicy.
Albowiem wody opadowe, pośniegi i cała moc wilgoci zapewne daje tam upust wesołym żądzom posiadania gruntów, podsiąków i wysięków, a ja dziś jakoś nie miałam ochoty w wodzie brodzić. Pobrodzę.
Na pewno; myślę jak już się rzuci większy rozkwit zielenizny, no i wreszcie wyjdą na wierzch moje sześcionogi kochane.
O Wąwozie Lipa, pisze ładnie Wiki, jak kto chce- niech poczyta tutaj.
Generalnie królestwo zieleńców, zbiorowiska takie, które lubię (prócz muraw i ziołorośli oraz olsów ofkors) czyli grądy, kwaśne dąbrowy i łęgi wiązowo- jesionowe.
Nie właziłam na skałki (nie wolno!), a tam podobnież sporo gatunków paprotników.
No i sztandarowy gatunek, za zimno jeszcze chyba na niego - nasz smok kaczawski- salamandra plamista.
Smoka nie było po drodze.
Był debil motocrossowiec co bym go...no właśnie.
Był też książę.
Jednak nie wycałowałam.
Taki mały trochę, spowolnione ruchy, bo jednak chłodek.
Może powinnam, bo podobnież jeszcze som ci książęta; trudno.
Kureczki młode już wyłażą pomalutku choć boją się Alberta i reszty.
Pepity także.
Pepita mnie dziś rozbawiła.
Właściwie to chyba i ona, i Titolong.
Zbierałam, pszę ja was gówienka psie z podwórka, kątem oka ( a kąt widzenia mam szczególnie szeroki) widzę- coś się rusza.
Niby biało- szare, a jednak z tyłu brązowe.
Pepita wzrokiem błędnym na mnie patrzy, a wzrok jej zdawać się mówi:
"Coś mi się do dupy przykleiło!".
I rzeczywiście. Tito usiłował Pepitę dosiąść po koguciemu, ale telepał jej się gdzieś z tyłu, nie bardzo mu jednak to wychodziło.
Za to pieje znakomicie!