Miałam nie pisać tego postu. Doszłam jednak do wniosku, że jestem go winna osobom, które w różnym stopniu zaangażowały się w pomoc w szukaniu domu dla Garipa.
To Hana i Kury z Kurnika, to Owieczka, to Inkwi...to osoby które są mi przyjazne.
Wszyscy mieliśmy nadzieję na cud.
Cuda niestety rzadko się zdarzają.
Nikt taki się nie pojawił.
Nie zdążył.
Zanim napiszę co sie wydarzyło dziś o 10:50, wspomnę tylko, że o ile spotkałam się z wieloma słowami otuchy i współczucia przy akcji szukania nowego Przyjaciela mojemu Psu, to miałam też wątpliwą przyjemność zaznania hejtu na facebooku.
Generalnie jestem durną babą, "która nie powinna mieć psa, zwłaszcza pastersko- stróżującego, tylko chomika, a jak domek się nie znajdzie, to może lasek za wsią", a dziecko ugryzione zapewne dokuczało psu.
Ot, kolejny stereotyp. Tu kogoś, kto ma korbę (nienormalną) na punkcie psów; na dodatek cechuje ją (tak, to kobieta) brak umiejętności czytania ze zrozumieniem, co ostatnimi czasy jest normą w naszym zidiociałym społeczeństwie.
Czemu o tym piszę?
A choćby dlatego, że jeśli już ktoś taki przeczyta mój wpis, niech sobie daruje wymyślenia w stylu- ona kłamie, bo przecież niedawno pies szukał nowego domu, a tu taka historia!
Od feralnego dnia pokąsania minęło 20 dni.
Od chwil, kiedy zdeterminowana byłam szukać odpowiedzialnego domu, powoli docierało do mnie, że to nierealne. Nigdy nie posunęłabym się do oddania Go w nieznane ręce czy do schronu.
Spotkałam się w tym tygodniu z behawiorystką.
Był plan konsultacji w innej, oddalonej o 35 km lecznicy.
Bo tak naprawdę z chorym psem się nie pracuje.
Logiczne.
Był już plan zakupu kojca, w którym na czas harców Absorberów, Garip znajdowałby swój kąt.
Zachowując dodatkowe środki ostrożności żyliśmy tak sobie, ze sobą.
Aż do dziś.
Tak.
Dziś pożegnałam Garipa.
Wczoraj miękka poducha na lewym łokciu się powiększyła. Bardzo. Osowiał, miał trudności z poruszaniem. W lecznicy, stwierdzono, że to niebolesne, chłodne; nic z tego złego nie powinno być.
Wieczorem było gorzej.
Ciężki, płytki oddech. Tak mi znany, bo już parokrotnie tak było. Bolało.
Namówiłam do domu, na kanapę.
W nocy nie było lepiej.Rano łapa cała obrzękła, a Pies miał zapadnięte oczy, jakby się odwadniał. Z trudem oddychał. W lecznicy dowiedziałam się, że mają pełny grafik i mogę przyjechać...po 15 stej.
Na moje, że o piętnastej to on może umrze, usłyszałam, że zadzwonią.
Telefon do innego weta rozwiał moje wątpliwości. Weterynarz nie przyjedzie. Nie zna psa, nie wie co mu będzie potrzebne. Mam przywieźć psa.
Po raz drugi, z trudem pomogłam Mu wejść, biedny ledwo się wdrapał na kanapę. Posłuszny i uległy wobec mnie jak dziecko...
Pojechaliśmy. W czasie drogi dotykał mnie pyskiem.
I nie zapomnę do końca- nasze oczy spotkały się w lusterku.
Kiedy wysiadłam z auta i chciałam go wysadzić, zastałam jego agonię.
Nikomu nie życzę oglądania cierpienia odchodzącego zwierzęcia.
Pobiegłam do lecznicy, mając nadzieję, że ktoś Mu jeszcze pomoże. A teraz żałuję, że mogłam z Nim być do końca....Że prócz strachu, bólu, widział, że odchodzę.
Na pomoc było za późno.
Wiecie, kiedy miałam spokój w sercu?
Kiedy szłam z Rudą przez pola; drogami, które przemierzaliśmy we trójkę.
Wiatr wiał już nie ten sam, inne jaskółki wkoło.
Czułam spokój, bo jakbym Go z nami czuła.
Powroty do domu są najgorsze.
Widzisz wszystko co Jego przypomina. Podwórze, miska, każdy kąt.
Słowo nigdy- staje się wyjątkowo okrutne.
Nigdy.
Nigdy już nie oprze się o mnie swoim cielskiem, by domagać się pieszczot.
Nigdy nie zaszczeka basowo...
Nigdy nie uwali kupy wielkości kupy mamuta na świeżo wystrzyżonym trawniku...
Nigdy nie obszczy krwawnika, który hołubię na herbatkę...
Nigdy nie spojrzy swoimi oczyskami na mnie i nie stuli uszu, tak delikatnie, minimalnie, a jednak jak mnie zobaczy przez okno...
Nigdy już.
|
Garip Yedinci Kangal D.K. Bubu 24.05.2010- 03.06.2016 r. |