.

.

sobota, 31 stycznia 2015

Sobotnie bla bla

Węgiel za sprawą Brata i mojej wrzucony.
Promocja. Zeszli z ceny o 30 pln, za to urwali promocję za transport więc wyszło na jedno. Bez 10 pln.
Nie wiem jak to się dzieje, ale za każdym razem odkrywam w węglu zużytą maskę przeciwpyłową.
Z jednej strony to dobrze świadczy o firmie.
Znać, że dbają o zapewnienie dzieży ochronnej.

Brat zasugerował, że może zaznaczałam coś w formularzy zamówienia i była tam właśnie zużyta maska?
Nieeee....

Koty są rozepchane, utyte na puchach od Dziefczynek i Jagoda ostatnio niemal nie zaklinowała się miedzy bramą a słupkiem. 
Dostawały puszkę na dzień. 
Znaczy po połówce na kocicę.

No tak, lenią się zupełnie.
Jagoda okupuje kanapy, ciepłe miejsca okołogrzejnikowe, w nocy śpi z nami w barłogu, za dnia śpi na pontonie. W sumie wielkość zobowiązuje..

Pontonisko Garipowe, wymoszczone, do tego przykryte dywanem, bo przecież kiedyś, nie bacząc na cenę go sobie porozpruwał....i wybebeszył. A miał być taki odporny (ponton)...


A kiedyś to Jagoda tak sobie harcowała z Assani


Kury dalej grzebią, bo na razie to tylko słupy i siatka ze skoblami są, ale siły roboczej nie.
Mam nadzieję, że wybieg powstanie przed wiosną...
Zanim doszczętnie zniszczą mi kawałeczek trawnika rekreacyjnego....




Ostatnio stwierdziłam, że jednak za mało czasu mam na poznanie swoich babeczek jajkowych. Nie potrafię ich wszystkich rozróżnić. Z całej ósemki tylko Olka, Dora (z jaśniejszych, poznaję dzięki temu, że jest ciekawska i odważna), Loczka- ma lekko falowane pióra koło kupra, no i dwie młódki- Perełka- biała z czarną kryzą i czarnymi piórami w ogonie. Jest taka delikatna. Oko ma błękitne, skoki jasne. Jej siostra - Pepitka, też biaława, ale dodatkowe plamki brązowe plus czarne jak u siostry dodatki no i skoki jasne.
Reszta... brązowa pierzasta masa :)

Moje dzieci za to zasmakowały w myszach i codziennie jestem zobowiązana do radosnej twórczości co i bawi i daje radość, zwłaszcza, że takie śniadanie znika w trymiga!

Wersja z serem i kukurydzą dla Absorberki

Wersja szczypiorkowo- kiełbasiana dla facecika
Wiedziona chęcią rozszerzania menu i wyzbywania się mięsa zapytuję o przepis na smaczne i szybkie przygotowanie ciecierzycy ?

środa, 28 stycznia 2015

Sielska niesielskość

Szykujecie się już do wegetacyjnego boju?
Ja mentalnie już trochę.

O nasionach myślę, o tym ile wyoram perzu, co posieję, co posadzę, co mi ślimole zeżrą.

Będę działała na ile mi czas i Absorbery pozwolą.

Będę roniła pot z czoła, będę słyszała trzaski w kolanie, luzujace się tarczki międzykręgowe.
Wiem jedno, na pewno nie będę jako ta Bekhamowa:



Nie zdobędę się na zakup takich kaloszków- wersja dla fetyszystów


 Wersja dla ornitologów- wyglądają jakby już ptaki wyraziły się jasno. Z kupra.


Hmmm....?
Nieee...wiązane odpadają.
Muszą być szybko wsuwane i szybko wysuwne.

?

Ani takich bucików ogrodowych- z prostej przyczyny- zlatywałyby się do nich słodyszki rzepakowe.


Sielskość i niesielskość
Piękno katalogowe i pot i błoto wieśniaczki.
Kwiatki w kaloszkach, malowane konewki w żuczki i bławatki.
Siekierki w kolorze lila.
No...może być biała.

To jest zestaw od Fiskarsa ,a źródło tu
Moja niesielskość czasem przytłacza.
Że to nie do końca to.
Że czasu brak, że błoto, że mało ogródka, że kozy nie ma, czy że bym chciała coś tam jeszcze, że na te one i onych- jak mawia Absorberka nie mam dutków (poszukiwania pracy w toku).
Dlatego czasem mi się zgryźliwy uśmiech na twarzy pojawia przy lekturze "Sielskiego Życia" i fragmentach typu:

" (...)Położony u podnóża Gór Izerskich dom to idealne miejsce, żeby odciąć się od miejskiego zgiełku i nabrać nieco dystansu do codziennych problemów" . 
(najlepiej, gdyby głosu użyczyła pani Krystyna Czubówna)

Co można na dwa sposoby odbierać.
Mieszczucha co trafia w sielskie życie, o którym nie wie, że znojne i gnojne, bo bywa na wakacje i okazjonalnie.Ten rzeczywiście może odpocząć.
Albo dla tych wsioków przesiedlonych jak ja, którzy w obliczu większych problemów, mając tyle do zrobienia w domu i wkoło niego - nie mają czasu na zastanawianie się, dyrdymały i mędzenie.

Mój nie w Izerach, ino na Pogórzu Kaczawskim, bardziej plaskato niż górzyście.
Może dlatego tak czasem ciężko się odciąć od tych problemów.
Takich tylko i wyłącznie egzystencjalnych.
Bo widoki, kufa, to ja mam w sumie fajne :)

Popołudniem
Z psami chodząc
Tylko czasem, przywala mnie- Was też, wiem, bo ten glut mandej i w ogóle...
Nie chciałabym skończyć jak ten twór z mojej teczki z rysunkami, z młodości


Nie daje się czarnym wizjom.
Utrącam garb smutny, bo boję się go.

Pomocne domowe czynności, ruch, zabieganie.
Absorbery.
Sierściuchy.
W koło Macieju.
Z tym rąbaniem drewna, wrzucaniem wągla, lataniem ze ścierą, wycieraniem kudłatych brzuchów, wybieraniem jaj, gadaniu do kur...

Ostatnio widzę, że martwienie się na zapas nic nie daje. Odkrywcze, co?
Tylko pozbawia sił.

Dlatego, może nie jest to super alternatywa, staram się żyć i cieszyć tym co mam.
Też mi odkrycie.;)

Mam kalosze!



Mam czym zająć myśli (trzeba uważać na ręce i nogi)


Dzióbek i- trzeba sobie jakoś radzić.
Torując sobie drogę przez życie.
Siekierą..?
:)))


poniedziałek, 26 stycznia 2015

Kur(w)owanie.

Szukam w necie zabawek sensorycznych dla Absorberów.
Wśród paru ciekawych - istny "hit".

To taki ciąg dalszy kurowatego postu z wczoraj....
Opis zabawki:
Ściśnij kurczaka, a pojawi się jajko.

Boki zrywać.

Czekam na wersję dla dorosłych.


niedziela, 25 stycznia 2015

O kurach. Znowu.

Nie dalej jak wczoraj, koleżanka zapytała mnie ile zarabiam na jajach od swoich kur.
Pytanie to mnie rozbawiło.

Kur mam 8. 
W tym 6 babeczek, które trafiły do mnie zeszłej wiosny, a dwie młode - córki Olki i Brunona. 
Jedyne ocalałe (wraz z trójką braci) z rzezi prawdopodobnie made in kuna .
Niosą się różnie- od 3 do 7 jaj, ale ta druga cyfra rzadziej. 
Trawy nie ma, głównie na pszenicy, czasem coś z obiadu ( o ile co zostanie), także lekko nie mają. 
Przy takich wielkich ilościach jaj, obdarowuję Rodziców, Brata, czasem komu uda się wcisnąć, bo jak sie nazbiera, a Tato nie zawita to przecież nie zamrożę....

Ale, wracając.
Znajoma, usłyszawszy cenę (0,70-0,80 pln za sztukę) wydała z siebie mieszaninę odgłosów przypominającą zasysanie powietrza przez przytkaną rurę odkurzacza lub astmatyka łapczywie chwytający ostatni haust powietrza z atmosfery planety Ziemia.

Co???
Ona rozumie, że może kosztować utrzymanie kur w klatkach, pasza, antybiotyki, hormony, witaminy (sic!), opieka weterynaryjna, prąd (światło, wentylacja), no, ale u mnie?
Łażą cały dzień świetlny po podwórku, szarpią się z dżdżownicami, grzebią w ostatkach trawnika, pożerają (tylko) ziarno pszenicy (no, moja droga, słyszałam, że ostatnio pszenica staniała!), a tu taka cena!

Ręce mi opadły.
Tłumaczenie się dobrostanem zwierząt, zdrowotnością jaj nie przebiłam betonowej zapory w głowie rozmówczyni.
Cena czyni cuda.

Rozumiem.
Ostatnio też kupuję mało i tanio, ale nie w tym rzecz.
Niektórym do łbów nie trafiają proste przekazy. Może jakieś pismo obrazkowe, a może lepiej nie.
Choć dobrze byłoby choć próbować dotrzeć. 
Jedno- jakość żywności i drugie- właśnie dobrostan zwierząt. 
To drugie niestety do niewielu dociera.

O ile jeszcze brakiem chemii, stymulatorów wzrostu, paszami z GMO, można ludzi odwieść od kupowania trójek (jajek "3" z chowu klatkowego), to niestety to, że kura najzwyczajniej w świecie cierpi- już gorzej.
Do 2011 r. powierzchnia, jaką w chowie klatkowym przeznaczano na jednego ptaka wynosiło trochę mniej niż kartka A4.
"Fajnie", nie?

Kurki z chowu przemysłowego- tu uratowane przed rzeźnią (otoz.pl)



Mumia Europejska zmieniła przepisy (oj jak wtedy drobiarze płakali!) i zwiększyła wymagana powierzchnię na jedną kurę. Oczywiście nie był to zabieg poprawiający jakość życia zwierząt, bo i tak ściśnięte na małej powierzchni (tak 4-5 niosek w klatce wielkości mikrofalówki). 
Do przemiłych chwil w życiu kur należy przycinanie dziobów, co by się bidulki nie poraniły z tej radości znoszenia jaj dla ludzi.
Z reguły cykl produkcyjny trwa ok. 12 ms. 
Potem nieśność spada i utrzymywanie kur jest nieopłacalne więc jadą do rzeźni.

Chów ściółkowy (jaja dwójki- "2") - pozwala na rozprostowanie skrzydeł; kury mają grzędy, nie są zamknięte w klatkach. Z tym, że nie widzą świata zewnętrznego. 
Powiedzmy sobie szczerze, że przy tak dużym zagęszczeniu stosowanie antybiotyków jest normą. 
Pasze zwykle są paszami przemysłowymi z pełnym wachlarzem "dobroczynnych" dodatków.
Przy dużym zagęszczeniu ptaki przeżywają dodatkowy stres związany z ilością współtowarzyszek- co za dużo -to nie zdrowo.


Chów wolnowybiegowy (jajka jedynki- "1") pozwala kurom na korzystanie ze świeżego powietrza i życie w miarę jak na kurę przystało. Mogą grzebać, skubać trawkę, zajadać się żwirkiem, kurzyć w ziemi. 
Z tym, że tu nie mamy pewności jaką paszę im zadają hodowcy, niestety. Równie dobrze może być to shit z GMO.

Jaja zerówki- czyli z chowu ekologicznego to swobodny wybieg i zdrowa pasza z certyfikatami eko.

A na jaki numer zasługują jaja od moich kur?
Pszenica niemodyfikowana.
Czasem resztki ze stołu. 
Może jakie GMO przemycone w obiadowych resztkach się w jajo właduje...

Na koniec takie  małe podsumowanie.
W chowie przemysłowym kura znosi w czasie cyklu swojego życia (okropne sformułowanie) około 300 jaj.
Bez uśmiercania- słyszałam różne opinie- kura nioska żyć może od 3 do 8 lat. 
Tyle, że w wieku babcinym jajek na pewno nie niesie. 
Jak umierają? Wiecie Wy, które hodujecie. 
Słyszałam, że po prostu zasypiają...
Wiecie co...biedne, tyłki sobie nadwyrężają, a potem taka zapłata. Rzeźnia.
Dlatego chciałabym dożywocie dla swoich.

Patrzę na te swoje kurasy i sobie myślę, że choć tu, u mnie, też u Was mają dobrze. 
Może to tylko namiastka, ale jest. 

Olka i jej dzieciaki


  

sobota, 24 stycznia 2015

Blue monday- jak "Moda na sukces"

- Dajcie mi chwilę. Musze kawę sobie zrobić, dobrze? Mama zasypia na stojąco.
- Dobdzie!
Woda wrze, kawa przygotowana.
- Mamo! Klocek mi spadł!
- To go podnieś, kochanie.
- Dobdzie!
- Mamooo, N.nie może siengnąć puzle!
Idę i sięgam.
Zalewam kawę.
Siadam.
- Mamo! Balonik upadł!
- To go podnieś.
- Nie moge! Upadł taaam!
Idę. Upadał tam, rzeczywiście. Za narożnik.
Siadam do kawy.
(ryk Młodej)
- Mamoooo! N spadła!
Biegnę do pokoju. N za narożnikiem, ryczy, bo spadła.
Przytulamy się. Uśmiech na twarz. Wracam do kawy.
- Mamoooo!
- Coooo??
- N piciu skończyło się. Zlób.
Robię.
- Dziękuję.
- Proszę.
Siadam.
- Mamooo, zanieś mi piciu do zimnego pokoju. Mi się wyleje.
Niosę wznosząc oczy do nieba.
Tylko, że tam mnie nikt nie usłyszy.
Mgła i nisko latające dziewki uprawiające najstarszy zawód świata.
Moje i innych co mają przedłużony w czasoprzestrzeni blue monday.

Kawa zimna, obrzydliwa.
No.
Koniec nieróbstwa.


Gary czekają.

środa, 21 stycznia 2015

Stara, ale jara

- Chyba nie jest tak źle...- pomyślała o swoim wieku i ciele Tupaja, wycierając świeżo umytą stopę w zwisający nieco do ramienia kawałek ręcznika, który wysunął się z turbanu na umytych włosach.

wtorek, 20 stycznia 2015

Co mnie czasem dusi? Post nieco osobisty.

Natchnął mnie ostatni post mamalinki i sobie pomyślałam - też ogólnie o przypadłości alergicznej i ciężaru jaki noszą ci, co ją mają.
Oczywiście- jak większość chorób, takie mam przeświadczenie, ma swoje źródło w psychice.
Niestety.
Nie jestem wolna od tego.
Zryte w jakimś rejonie gary, dają o sobie znać czasem.

Biorąc moje poczynania, na przestrzeni ostatnich lat oraz kwiatków z rozdawaniem za niemal darmo kogutów, których nie pożarłam (nota bene obiecanki cacanki, podpałki jak nie ma- tak nie ma) nie mogę być zdrowa.
No, sami przyznajcie...

Przecież z takim wyrazem twarzy to nie może być ktoś normalny! :)

Zatrzymując się na tym, co mnie od lat gnębi, w porywach, z różnym nasileniem.
Alergie, duszności.
Wszystko co kocham, co lubię, można by rzec mnie atakuje. 
A właściwie mój nadgorliwy system immunologiczny traktuje jak wroga wgryzającego się we mnie.

Siano, omłoty, sierść kocia, królicza, pyłki traw...

Jak pogodzić miłość- tak to nazwę, może zbyt egzaltowanie, ale to w końcu mój blog, do szwendactwa po łąkach kwitnących z kichaniem i bąblami na nogach (krótkie spodnie, bo lubię być opalona; czasem tylko kiedy wiem, że mam wniknąć w chaszcze i las, zasłaniam kończyny przed komarami czy jusznicami)?
Ano- za pomocą blokerów histaminowych.
Na dłuższą metę oczywiście niezdrowe.
Jak każda chemia.

Konie...
Moja druga miłość, w której poległam.
Odpuściłam, przestałam walczyć.
Choć i prześmiewcze, ale serdeczne rady wdychania woni końskiego obornika brałam sobie do serca i wdrażałam przy czyszczeniu boksów.
Nie minęło.

Minęło z kotami.
Dzięki Iwanowi.
Iwan mnie wyleczył.
Edit- tak, Kamax, dzięki Tobie, bo w tym uczestniczyłeś.

Śpię z Jagodą niemal codziennie. I nie tylko ja.
Chcę Absorbery jak najczęściej stykać z sierściuchami, żeby im tego oszczędzić. 

Futrzasta poducha; ekspozycja na alergeny- 100 % :)
Geny swoje niosą, jakaś skłonność jest, niestety.
Co jednak czytałam w alternatywnych źródłach?


" Alergia, to nadwrażliwość na czynniki uznawane przez daną osobę za wrogie. Pomyślmy chwilę. System obronny jest jak najbardziej uzasadniony, gdy chodzi o zdolność organizmu do przeżycia. System immunologiczny wytwarza antygeny przeciwko alergenom i w ten sposób - z punktu widzenia naszego ciała - stanowi sensowną obronę przeciwko wrogim intruzom.

O ile normalna agresja wyraża się w działaniu na zewnątrz, o tyle w przypadku alergii, agresja przemieszcza się ze świadomości zewnętrznej w obręb ciała i tu się wyładowuje. Innymi słowy, alergik toczy wewnętrzna, nieświadomą walkę.

Wiadomo, że agresji zawsze towarzyszy strach. Człowiek zwalcza tylko to, czego się boi.

Wspierając alergika w jego działaniach obronnych, oddaje się mu niedźwiedzią przysługę. Powinien on pojednać się ze swoimi wrogami, pokochać ich, a alergia minie. Nawet najbardziej zagorzały materialista musi zrozumieć, że alergeny oddziaływają na alergika wyłącznie symbolicznie, a nie fizyczno-chemicznie. Przyczyna alergii jest przede wszystkim w głowie alergika, w jego psychice, podświadomości, a skutkiem tego jest objaw skórny, czy jakikolwiek inny odczyn alergiczny, tu także można zaliczyć astmę."

Problemy z oddychaniem to problemy z łącznością ze światem, obawa przed ludźmi, izolowanie się.
Tja...;) Skądś mi to znane jest.
Problemy z dawaniem (wydech) i braniem (wdech).
Brak poczucia bezpieczeństwa (świat jest wrogi, niebezpieczny, uaaaa!) i konieczność walki, a przynajmniej przyjmowania postawy obronnej- spina, sztywność, wygląd w stylu- "nie zaczepiaj mnie, bo pożałujesz", w sytuacji, że tak na prawdę to jesteś fajna i nie chcesz nikogo zabić. Przynajmniej nie od razu.

My i rozsadniki alergenów; na godzinie 7 do 9- Garip, Ruda na godzinie 11, Jagoda na godzinie 2.
Czytamy o przygodach Martynki (z wiadomego Źródła ;))
Trochę już zrozumiałam, ale część jeszcze nieopanowana.
Zrozumieć siebie, przegryźć tego robala i się uwolnić.
Może z wiekiem?

Koty tulę, nic mnie nie swędzi, nie kicham.
W świeżej słomie mogę się już zdrzemnąć (próbowałam i nie umarłam z powodu spazmu oskrzeli).
Cóż jeszcze muszę pojąć...?

Chyba więcej spokoju, otwartości i wiary, że świat zewnętrzny to nie tylko ci, których należy się obawiać choć należy zachować zdrowy rozsądek.
To także poczucie, że blokowanie własnych pragnień, obawy, sznurowanie się (rozrośnięty krytyk wewnętrzny, że nie wspomnę o wewnętrznym rodzicu) to prosta droga do trwania w tym bagnie.

Kto nie zna uczucia, kiedy brakuje tchu i marzy się, żeby przestać oddychać, nie zrozumie.
Wersja light to zalewanie się własnymi gilami w momentach, w których wcale nie chciałoby się wyglądać jakby nam kipiał kisiel zamiast mózgu w czaszce.

Nie chce się tego przeżywać, nie chce się truć lekami, bo nie tędy droga.
Trzeba coś robić.
Próbuję.

Tjaa....
Zapomniałam.
Ważne, ale zapomniałam, może dlatego, że rzadko jem pizzę.
Z uczulenia na oregano wyleczył mnie Kamax.
Dosypując do potraw to zioło, aż w końcu mogłam zjeść pizzę... z przyprawą (powiedział mi o tym kiedy zjadałam i mi nic nie było).









poniedziałek, 19 stycznia 2015

Depresyjny poniedziałek i muzyczny przegląd tygodnia

Blue Monday.
Dziś podobno najbardziej depresyjny dzień roku.
Pogoda- to i owszem, niezbyt entuzjastyczna.
Samopoczucie?
W normie.

Młody wychodzi z rumienia zakaźnego, czekam czy Młodą też posieje kropkami czy nie.
Starej baby po trzydziestce podobno ta cholera nie bierze.
Zobaczymy.

Za to słoneczko od rana wykonało kawałek niedobrej roboty.
Rozgrzało komin.
Podusia się zrobiła taka.
Specyficzna.

Węglarka pełna popiołu.
Kosz- w zwężce Venturiego.
Podmuchy wiatru - jak kobieta- nieprzewidywalne.
Zaczaiłam się, odrzuciłam klapę...chwila wyczekiwania, aż podmuch  przeleci i- sru! popiół w czeluść kontenera. Tym razem się udało.

Czasem, wrzeszczę, a plugawe dziewki stadami mi z ust lecą, kiedy wiatr porywa popioły i spowija mnie w tym smogu.
A masz Tupajo!
Za te swoją niską emisję!
A masz!

Potem włosy posiwiałe.
Twarz umączona. 
Tak- u m ą c z o n a.
Sweter jasny, mrocznieje z lekka drobinami przemyconej sadzy.
W ustach coś miedzy zębami chrzęści.
Zapach ciała- jak u kominiarza.
Wnioskuję, nie żebym wąchała ciało kominiarza.
Choć...

Będąc z Absorberami w przychodni widzieliśmy pana tego fachu, w uroczym cylindrze, z koniecznym wyciorem. Pozostawił po sobie zapach sadzy.
I tylko to.
Buty miał czyste.

Dziś ciśnienie średnio niskie.
Problemy z paleniem mniejsze niż wczoraj.
Co z tego, że cug był, jak dym walił do środka.
Kociołek rodem z Italii, krztusił się mieszaniną węglowo- drzewnych pierdów.
Dopiero 63 stopień ciepłoty kocioła sprawił, że ze spokojem mogłam zamknąć miarkownik ciągu.

Ciepło.
A ja odpływam.
Nie wiem czy mnie coś bierze czy tylko zmęczenie materiału.
Dziś drugi raz opowiedziałam Komuś tę samą, co wczoraj historię.
Pierwszy raz mi się to w życiu zdarzyło.
Wiem, wiem... będzie tak częściej...:)
Lata lecą.




A tu kolejny dzień tygodnia- bardzo lubię nota bene. Utwór.


No i oczywiście- Robercik :)







niedziela, 18 stycznia 2015

Sowy nie są tym, czym się wydają...

Kiedyś już pisałam chyba, że lubię sowy.
Mimo, że czasem nie są tym, czym się wydają...
Nie mam szczególnie ulubionych choć Bubo bubo czyli puchacz jest i pięknym, i tajemniczym, po prostu wspaniałym ptakiem. Nawet już kiedyś wspomniałam o moim- niestety dotąd jedynym spotkaniu.
Puchacze, jak widać ładnie wpisują się w świat lynchowski.



Włażąc dziś na fb na jednym z zaprzyjaźnionych, a właściwie  polubionych profilów dotyczących sów właśnie znalazłam fotkę sowy. Nie była to sowa żywa.
Ale za to jaka!
Dziewczyny co dłubią na drutach, czochrają jakieś włóczki czy mechacą filce pewnie podpowiedzą.
Ja nie wiem, ale nawet brak tej wiedzy nie przeszkadza mi podziwiać.
Strona nazywa się Plains Song Studio.






środa, 14 stycznia 2015

Naiwność tupajowa i co z tego wyniknie..?

Miałam ci ja trzy kogutki.
Wszyscy gadali- weź je i zjedz, darmozjady jedne.
Samce. Jajek nie niosą. Tylko żrą. Nic więcej. Żadnego pożytku.
Zabij kogutki.
Na rosołek.

No chyba nie będziesz trzech kogutów trzymała?

No, nie będę.
Wystawiłam synów brunonowych na sprzedaż.
Odzewu nie było.
Pora nie ta.

Po co komu kogut jesienią, zimą?
No po co?
Cena była ... niska.

Pytałam w okolicy- nikt nie chciał. 
A ja- zjeść nie chciałam (durna, niedostosowana pseudo-wieśniaczka, taka co się na wieś  "nie nadaje", lepiej wraca tam skąd przylazła, bardziej jej na kogutach zależy niż na swoich dzieciach, walnięta, ateistka, buddystka, feministka, genderówa)*

Wczoraj zadzwonił pan.
Że i owszem, weźmie trzy. Trzech znaczy się. 
Synów brunonowych.

Dziś przyjechał. 
Pojechali w jeleniogórskie.
Zazdroszczę- tam śniegu więcej i ostrzejsze powietrze. Ale na wczasy nie pojechali.
Na ciężka harówę. 
Sporo kur do wygrzmocenia.
Pan krwi świeżej chciał. Nie utoczyć, a dolać od moich, znaczy olkowo- brunonowych.

Smutno mi było jak syn tego pana ich łapał.

Wylądowali w klatce. A jak wrzeszczeli...




Z panami jeszcze chwilę pogadałam. Syn ma pasję kur ozdobnych, zachorował na brahmę.
Dla niewtajemniczonych- to nie żadna choroba.
Przynajmniej- nie tak dokładnie.
Szajba to jest. Kurolubia. 
Szczególna. Brahmy to i ja bym sobie.... 
Tata na jaja kury trzyma.

Pojechali.
Dzień mijał na lataniu, mierzeniu temperatury, podtykaniu owoców (nic innego nie wchodzi w rachubę) pod buzie absorberowe, namawianie do picia, w akompaniamencie szczekania. Nie Rudej, nie Garipa, tylko dzieci.
Jutro pediatra.
Wiem, że to krtań.
Lepiej niech obejrzy.

Dzwoni telefon. 
Pan od synów brunonowych. 
Ma wyrzuty, że tak mało wzięłam za nie, a one takie ładne, wykarmione, piękne.
Nie żałuję panu- mówię.
A ja tak nie mogę. Mówi. Podpałki pani nie trzeba?
Trzeba.
To jak będę przejazdem to podrzucę. I koguta swojego na wiosnę.

To ja poczekam i zobaczę.
:)

-------------
* wybrać najbardziej stosowne określenie

niedziela, 11 stycznia 2015

Światy równoległe

Dziś nastąpiło kolejne zetknięcie się życia wirtualnego z realnym.
Odwiedziła mnie Danka, która czyta mojego bloga, a mieszka całkiem niedaleko. Wystarczy się mocniej beretem zamachnąć.
Pierwsze zdziwienie- że nie zimno w Tupajowisku!
Rzeczywiście, nie zawsze mam tak jak pisałam, czasem nawet mus się rozebrać do podkoszulka, bo- jak ostatnio napaliłam, bo musiałam, a tu 13 stopni za oknem.
W domu zrobiło się okrągłe 20.
Masakra, powiem Wam.

Gościniec się pojawił, koty normalnie chyba wyjdą z siebie.
Już na suche nie chcą patrzeć tylko gały wytrzeszczają czy puszunia będzie.
Absorberostwo zadowolone też.
I ja,bo gości wielu nie mam.

A taki klimat, że spotyka się kogoś kto wie o nas wiele, bo piszemy o sobie, o naszym życiu to już insza inszość.
 Megi już o tym niedawno pisała; o blogowaniu. O tym co daje, po co to robimy.

Czasem myślę sobie, że to swoistego rodzaju ołtarzyk.

"Ołtarzyk"- wersja parapetowa
Taki osobisty- o ile ktoś pisze w ten sposób, a nie zarabia na blogu tworząc marketingowe potworki (choć niektórym udaje się połączyć jedno i drugie wydając z siebie całkiem smaczne coś). 
Wypisujesz się, obnażasz często, dzielisz przemyśleniami, czasem wiedzą, spostrzeżeniami. 
I tak ktoś, kto nas czyta wie o nas sporo. Jeśli nie prowadzi bloga, a ty w odwecie swoistym go nie czytasz- nie wiesz o tej osobie nic. Bo to ona, ten czytacz bezblogowy jest anonimowy. Ty- już nie.
Czy to złe, czy groźne?
Pewnie, mając manię- można powiedzieć, że tak.

Ja nie mam manii.

Cieszy mnie, że ktoś mnie czyta.
Że spotykam się z życzliwością, a ostatnio z pomocą.

Nie mam dołów z powodu ociekania mojego bloga w codzienność, choć początkowo miałam więcej pisać o pasjach, wrzucać trudne tematy, prowokować dyskusje. 
Tylko, że  życie zweryfikowało to, a na dodatek pisanie o problemach codzienności zbliża nas- piszących i czytających siebie. 

Czy blog jest ucieczką od rzeczywistości?
Pewnie trochę tak.
Choć tylko trochę, bo pewnie gdybym nawet wpadła w wir towarzysko- zawodowy chciałabym o tym wspomnieć, bo to miejsce ma już jakiś klimat. 

Te blogi- nasze domy, choć ich nie pokazujemy w szczegółach są, istnieją. 
A my wszyscy w nich- odwiedzamy się, komentujemy, doradzamy, pocieszamy lub jak w Kurniku u Hany i Miki- wszystko do kupy razem z charytatywnymi akcjami na dodatek.
To nic, że może nie do końca to co chciałam.
To nic, że nie tak, że coś ważnego nie wyszło.

Cieszę się, że popełniłam kiedyś tego pierwszego swojego posta i wniknęłam w tę przestrzeń.
Nie żałuję i oby ta przygoda, bo tak to traktuję trwała dotąd, dopóki będzie chciał ktoś to wszystko czytać.

Pidżamowy luz z książką i Jagoda u mych stóp

sobota, 10 stycznia 2015

Łagodny wodny olbrzym

Zanim o tym co w temacie, wspomnę co ważne.
Już wszyscy chyba wiedzą, bo radosne nowiny szybko się rozchodzą, że Jarek - zięć Inkwizycji wrócił już szczęśliwie do domu!
Cieszę się razem z Rodziną i Przyjaciółmi!

A my- znów pod małą górkę, bo Młody dziś wstał z gorączką i buzią jak lama czy wielbłądzik.
Warga górna napuchnięta, lewy policzek też. Wczoraj skarżył się na ból w miejscu, gdzie ma wyrosnąć szóstka (ząbek). Te akurat rosną w wieku 6-7 lat; nie wiem czy to może być przyczyna.
Pani doktor też nie wiedziała tylko przepisała antybiotyk ("osłonowo"- jak to nazwała- kuriozalnie wg mnie w stosunku do antybiotyku), poradziła konsultację u stomatologa.
Tyle i ja się domyślałam...

A dni parę temu pobazgraliśmy sobie.
Ja i Absorbery.
Nic nieszczególnego.
Tylko - rekina wielorybiego Rhincodon typus .

W sumie przez moją tapetę na smartfonie.
Z rekinem planktonożercą.

Tu raczej długoszpar...

To największy rekin i największa ryba (samogłowy- przepiękne oceaniczne brzydale są najcięższe) na Ziemi.
Żyją w otwartych wodach tropików i strefy subtropikalnej.
Są planktonożerne  tak jak pozostałe dwa gatunki - długoszpar i rekin wielkogębowy choć jedzą też skorupiaki, głowonogi i ryby.
Ich rozmiary wahają się od 10 do 15 m choć pojawiają się informacje, że mogą osiągać nawet 20 m długości. Waga- 10-20 ton.
Według mnie są przepiękne!
W te swoje grochy!




Do tego- na swoją zgubę łagodne i nie boją się ludzi.
Oczywiście nasz gatunek korzysta z tego i- mimo objęcia go ochroną, dalej jest poławiany przez pokurcze ludzkie na Tajwanie i Filipinach.


Zwierzęta te późno dojrzewają (około 25 roku życia), co ma wpływ na trudności odradzania populacji. 

Są jajożyworodne, rodzi się około 14-16 młodych.
Rekiny te są długowieczne. Mogą dożywać 70 lat (podobno i więcej).



Absorbery pooglądały, posłuchały i kazały posklejać trzy kartki ze sobą.
- Rysujemy rekinaaa!

No i narysowały. 
Trochę pomogłam, ale wyszedł jakiś endemit tupajowiskowy raczej niż łagodny olbrzym  :)




P.S.
Porównanie wielkości wspomnianego z innymi gatunkami rekinów i ...nurkiem


sharksafari.pl

piątek, 9 stycznia 2015

Zaginął wczoraj w Jeniej Górze

Poniżej apel naszej Inkwi z Czułego Inkwizytorium.
Zaginął jej zięć Jarek.



"Kochani, wszyscy czytelnicy tego bloga. Wczoraj zaginął mój zięć, Jarek Komorek. 
Poniżej wklejam apel opublikowany na FB. 
Proszę, udostępniajcie, rozglądajcie się, cokolwiek możecie. On może być wszędzie. Jakiekolwiek informacje na FB lub pod nr telefonu 604 12 59 17.

W czwartek rano (ok. 8:00-8:30) mój mąż Jarek wyszedł z domu. Po drodze spotkał sąsiadkę, powiedział jej "dzień dobry". To był ostatni moment gdy Go widziano.
Nie wziął ze sobą ani telefonu ani portfela. Nie miał żadnych dokumentów ani pieniędzy.
W Jeleniej nie ma znajomych, żadnego adresu pod który mógł by się udać.
Jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Mój mąż jest najbardziej rzetelną osobą jaką znam. Kiedy zastanawiam się co musiało by się stać, by nie dał znaku życia boję się myśleć.

Przede mną długa noc. Będę Go szukać. Może Jarkowi coś się stało, może potrzebuje pomocy.
Proszę Was, rozejrzyjcie się choć przez chwilę. Może ktoś widział mojego męża i może mi udzielić informacji o Nim.
Dzwońcie na numer 695 671 640"

O "starej esesmańskiej dupie" i co ja bym z nią zrobiła

Ostatnio raczej jestem nieco znieczulona na takie teksty. 
Co innego mnie rozjusza, na co innego reaguję.
Mam po prostu inne sprawy na głowie. 
A jednak...
Ten tekst jednak mnie rozjuszył.
I- prawicowa czy nie prawicowa dziennikarka ma rację w 100 %.


Dziennikarka Magda Groń pisze, jak to: 

"Taka sytuacja.
Siedzę sobie w kawiarni. W towarzystwie laptopa konsumuję szarlotkę i popijam ją obrzydliwą kawą z pianką z soi modyfikowanej genetycznie. Jestem gdzieś tak w połowie ciasta, gdy tymczasem do mojego ukrytego w kącie dwuosobowego stolika podchodzi kelner.
Przepraszam, długo pani jeszcze zejdzie?
Rozglądam się. W drzwiach kawiarni stoi 15-osobowa grupa (wiek 65+).
Siedzę tu od 10 minut. Jest południe. Już zamykacie? - Pytam.
Eee, bo przyszli Niemcy, a jest za mało miejsca.
W sumie chwilę się waham i nie wiem, co odpowiedzieć. Ostatecznie stwierdzam: „Jak skończę, to wyjdę”.
Kelner podszedł do Niemców, najwyraźniej tłumacząc, że w kawiarni jest za mało miejsca, bo siedząca naprzeciwko mnie para, też chyba nie zamierzała ustąpić.
Podchodzi do mnie jeden z Niemców (ok. 75 lat) i mówi po niemiecku: „Czy pani nie rozumie, że jest nas dużo?”.
W Polsce mówimy po polsku więc jeżeli coś pan chce, to proszę mówić do mnie w moim języku - odpowiadam oczywiście po polsku.
Na to Niemiec na całe gardło do swoich znajomych:
Czy ktoś rozumie, co ta bezczelna polska kurwa do mnie mówi? Oni nigdy się nie nauczą.
Normalnie, jak nigdy, nie wytrzymałam i w jednej chwili wyszła ze mnie cała ksenofobia…
Czy byłby pan uprzejmy zabrać swoją starą esesmańską dupę z mojego kraju? Bo bezczelne niemieckie kurwy chyba nigdy się nie nauczą, że nie są u siebie - odpowiedziałam płynną niemiecczyzną z czego dumna nie jestem…
Wyszli urażeni."


W GW pojawił się z kolei wywiad z panem psychologiem społecznym - cały tekst tutaj, który próbuje wytłumaczyć całe zjawisko, które powstało wokół wydarzenia z kawiarni, a opisanego przez redaktorkę na FB.(akcję babki poparło, polubiło (jak to na FB) sporo osób).
Pewnie pan się zna, ma w końcu tytuł, ale jedno ze zdań mnie powialiło...


Tak naprawdę to jednak dziennikarka właściwie całą awanturę zaczęła - nie odpowiadając po prostu na pytanie Niemca, choć doskonale je rozumiała. Triumfalny ton komentarzy pod tekstem również jest zadziwiający: Gratulacje, chapeau bas...

- No cóż (mówi pan doktor hab.- przypis mój)  nie chcę wyjść na prowincjusza, ale rzeczywiście autorka mogłaby odpowiedzieć po niemiecku turyście i byłoby po problemie (...) "


Pomijam ton dziennikarzyny GW, wg którego temu chamowi (jak się później okazało) zza Odry należy się kulturalna odpowiedź, bo ta, że opuszczę stolik jak skończę jest niezrozumiała. 
Pan doktor naucza, że trzeba jeszcze powiedzieć to po niemiecku. Rozumiem, że gdyby był to Chińczyk czy obywatel Gwadelupy -także. 
Tak, biedny nie zrozumiał, bo nie zna polskiego. 
Tylko, że TO JEST JEGO PROBLEM. 
Każdy normalny człowiek posiada naturalną potrzebę zapoznania się z językiem kraju, który ma zamiar odwiedzić. Albo zna któryś z międzynarodowych języków- angielski lub hiszpański. 
Niemiecki nim nie jest. 
I nie jest to wina klimatu...

Oczywiście zahaczamy tutaj o wątek chyba najważniejszy w całej tej dyskusji, która i mnie podkurwiła- to nie jest obcy kraj. To są "ich" ziemie. Dawne. 
Co i tak nie tłumaczy braku kultury i buractwa, z którym często przy okazji takich spędów wycieczkowych się spotkałam.
Mała dygresja ze swojego podwórka, a raczej przeszłości.
Będąc na wyjeździe w Niemczech, jeszcze na studiach, mieszkałam z grupą w gospodarstwie agroturystycznym. 
Mieliśmy tam warsztaty, spotykaliśmy się z młodymi Niemcami. Wszystko dotyczyło działań ochronnych niemieckiego odcinka rzeki Łaby. Na tym przykładzie widziałam jak wspólne cele, działania łączą niezależnie od tego jakiej narodowości jesteśmy. Było fajnie.

Ale był jeden zgrzyt. Zapamiętam bardzo.
Któregoś dnia przyjechała wycieczka, właśnie takich starszych Niemców, pokolenie naszych (moich) dziadków. Kopaliśmy z rów pod kabel oświetleniowy do budynku gospodarzy.
Ludzie szli i patrzyli na nas, my odwzajemnialiśmy spojrzenia bez złych uczuć. 
Do czasu kiedy jeden z panów zatrzymał się i zaczęła śmiać, drugi robił zdjęcia.
Wtedy mój niemiecki był na dobrym poziomie i to co usłyszałam, wprowadziło mnie w stan jak teraz, po przeczytaniu artykułu:

- Patrzcie, moi drodzy, nic się nie zmienia, dalej Polaczki przyjeżdżają do nas na roboty!- po tym całe towarzystwo się rozrechotało

Nie, to nie tak że nie lubię Niemców.
Poznałam ich paru, także w czasie pisania swojej pracy magisterskiej, mam rodzinę w Niemczech.
Lubię ich język, podziwiam kulturę (kocham Rammstein :) :) ) i na przykład bardzo mi wstyd za nas, Polaków, że dobra kultury-zamki, pałace popadły w ruiny, często były tendencyjnie dewastowane, a im- byłym właścicielom serce pewnie krwawiło na wieści o tym i widoki, które zastawali odwiedzając rodzinne strony.
To jednak cena historii.
Tak jak my, Polacy, musieliśmy się pogodzić z przesunięciem granicy.

To kwestia kultury osobistej.
To także kwestia- i tu chyba o tym zapomniano- naszego wzajemnego szacunku do siebie. 
Kelner chciał przyjąć grupę, która zostawi kasę, na pewno większą niż jakaś rodaczka ślęcząca przy kawie.

Wszystko do kupy razem dokonało przewrotu.

A jakby to na mnie trafiło, to znając siebie, odblokowałyby mi się wszystkie szufladki z deutschem i jakbym temu dziadowi dogadała to by mu rzeczywiście poszło w piety, ze sam wyniósłby to swoje dupsko z kawiarni.
Uff.
Skończyłam.

Jutro wpis o rekinie wielorybim.





czwartek, 8 stycznia 2015

Tupai jazda po lodzie, śliczne słońca wschody i ściagacz na rękę

Troszkę tego co spadło- już się w nocy stopiło.
Nad ranem, co pozostało- zamarzło.
W Paszowicach droga przez wieś czarna, z miejscowymi oblodzeniami, za to dróżka na Wiadrów!
Ho-ho!

Tylko łyżwy Foxiuniowi założyć!
Zanim jednak zjechaliśmy na rzeczoną ścieżynkę, jechałam pół drogi za pługiem śnieżnym, bo wyżej, nawet już Bazaltowa i wzniesienia w okolicy Lipy i Siedmicy -w śnieżku.
Widać mają tam co robić, bo prócz piasku z solą, mijający nas, wracający z Jeleniej pług był całkiem ładnie ośnieżony.
To samo z autami na kamiennogórskich i jeleniogórskich tablicach.
Ale, przydługa dygresja do tego, że moje Absorbery wpatrzone w zad pługa, stwierdziły jednogłośnie, że jak dorosną to będą kierowcami takich właśnie pojazdów.

Od wczoraj jak jeździmy do przedszkola, towarzyszą nam przepiękne wschody słońca. Wczoraj ubywający już księżyc, ale nie wzięłam telefonu więc nie miałam możliwości udokumentować.
Dziś udało się cyknąć fotkę, choć nie oddaje ona w pełni kolorystyki.
Zatrzymałam auto, bo naprawdę było ślisko.



Nie dla jednej ... pani, która jechała z naprzeciwka, nie zwalniała i nie zjeżdżała.
- Tera jade ja!
Stwierdziłam, że wolę oberwane lusterko niż wjazd do rowu, bo pewnie głupia pipa nawet by tego nie zauważyła. Śmignęła obok, jakby nie widząc po czym jedzie. Cóż, niektórym ludziom mózg spływa do majt (czasem panom), niektórym chyba się nie wykształca i może być jak w przypadku tego dowcipu:


Zaliczony Lidl, bo rzucili trochę dla aktywnych.
Są piłki gumowe (szkoda, że bez tych fikuśnych dwóch wypustek...), spodnie, maty.
Są i ściągacze ochronne.
Na moją prywatną siłownię.
Mam słabe nadgarstki więc na pewno się przyda.
Przy rąbaniu.
Całe 7,99 pln.


A w domku- zasłużone śniadanko!

Gzik ze szczypiorkiem....nie umiem żyć bez niego...:)


środa, 7 stycznia 2015

Paczka od Dziefczynek!

Kochane moje!
Dziękuję- w imieniu swoim i szwendaczek, mruczasto- wąsiastych!

Dzięki za wsparcie (wiecie jakie....) oraz za tę paczkę! 
Pakę. 
Jestem znów wzruszona...

Niestety...
Jagoda i Kicia zdają się na razie nie doceniać, bo zainteresowania nie wykazały.
Za to psowate, jak zwykle- na swoim miejscu:

-Ja tylko tak sobie tu leżę....

-Co to za kot w środku! Dawaj go tu!

- Eeee...zasuszony jakiś i rybą go czuć!

- Zdrzemnę się...a ty gałami poświeć Ruda!
W paczce paluszki maczały Małgosia z Za Moimi Drzwiami i Hana
Podziękowania dla Was i innych osób, dzięki którym mogłam otrzymać wsparcie w ostatnio troszkę trudnym dla mnie czasie.

A że mimo wszystko wierzę, że każdy trudny czas ma swój koniec to będę mogła dołączyć się do takich akcji - tylko po drugiej stronie !


niedziela, 4 stycznia 2015

"Układ zamknięty".

Trochę zeszło zanim obejrzałam.
Cóż napisać...
Brak słów.
A w sumie nie powinno dziwić, prawda?



Jak zwykle roboczo i wojna kompresorowa

Tyle chciałam dziś zrobić, ale doby- a raczej trochę czasu bezabsorberowego nie starczyło.
Pogoda iście domowa, ale wiadomo, że swoje zrobić trzeba. 
Kurom w oczy spojrzeć bym nie umiała, gdybym nie uprzątnęła guana spod grzędy. 
A słomę mam od sąsiada taką ładna, żółciutką i pachnącą, że mam ochotę machnąć się w tę słomę i spać.

Ktoś już to wcześniej zauważył.
Futrzaste, wąsiaste, półdzikie.
Kot nocuje u mnie w jednym z pomieszczeń, na słomie właśnie.
Jakiś jeden z wielu, jakie biegają między Tupajowiskiem, a sąsiadami. Ci mają koty, ale ich to ich, a to to jakieś bezdomne. 
Raz mi mignął. 
Jutro postawię mu miseczkę z suchym. 
Na podorędziu ma wodę więc będzie dobrze.

Kurowscy mnie wściekli.

Mój jedyny trawnik rekreacyjny powoli zamienia się w boisko do rugby.
Wiatr turla wyrwane pazurzastymi łapskami kłęby trawy.

Z dziur łypie, dobrze znany mi, żużel przemieszany z "czymtamjeszcze" i glebą. 
Taki utwór glebopodobny.
Żużel antropogeniczny podścielony glebą ilastą na glinie zwałowej, z konkrecjami złomowymi.
Albo- coś w ten deseń.

Muszę kury poskromić.
Trza zbudować im wybieg.
Już mam to w głowie, teraz tylko środki odłożyć, siatkę kupić, po słupki do leśnika pojechać.
Dwóch Pomocnych będę miała.
Uff.

Sprawcy dewastacji. Brunonowe synusie i kwoki zeszłoroczne
Nataczkowałam się trochę drewna, bo wiata chyba niedługo z wiatrem odleci. 
Dziura na dziurze i szkoda co by tak ładnie narżnięte drewno zamokło.

Tak się składa, że te roboty wszystkie zawsze w niedzielę.
Chyba ludziska paszowiccy już przyzwyczajeni, że oni ze mszy, a ja coś taszczę, coś pcham, coś rżnę- dziś wyrżnęłam grubego na moje przedramię jesiona. 
Uwielbiam, ale nie metr od ściany domu.
Wiem, wiem...i tak tam bzu pełno rośnie i wżera się w dom.
A sok z kwiatów i owoców taki dobry. 
I zdrowy. 
I Bzionki tam mieszkają. 
Na pewno.

Pełnia.
Kiedy Łysy pełnym swym obliczem się uśmiecha- często mnie nosi.
Dziś raczej pozytywnie.
Pewnie jeszcze więcej bym zrobiła, ale doba nie z gumy, a ja pragnęłam coś zjeść wreszcie i się wypryszniczyć.

Miałam tylko jeden mały zgrzyt.
Na stacji benzynowej.
Ponieważ moje wentylki- przepraszam Foxiunia, są do duszy, a przynajmniej jeden, zastałam dziś rano flaka w prawym przednim kole. 
Wcześniej flak już bywał, dodmuchiwałam, ale fakt stał się faktem- nie ma powietrza. Turgor niemal zerowy.

Dzięki K. mogłam pojechać na zakupy. Sama bym rady nie dała.
Śrubaski się zapiekły. Łapki bym sobie powykręcała jak powrozy, a bym koła nie zmieniła. 
Tedy pojechałam na cepeen dmuchnąć w oponkę i skontrolować resztę. 
Kompresor naprawiony (trwało to z tydzień- cóż, dmuchanie na stacji nic nie kosztuje, po co śpieszyć się z naprawą czegoś, co nie przynosi profitów?).
Stanęłam grzecznie, czekając, aż pan od wypasionego vw sobie dmuchnie.
Dmuchał spokojnie,z namaszczeniem.
Pieścił te swoje wentylki, że aż miło było patrzeć.
Miałam dobry dzień więc mnie to nie wkurzało.

Pan sobie nadmuchał, a ja w międzyczasie, na przeciwko, w przestrzeni między panem dmuchającym, a jego wypasionym autem ujrzałam inne auto, czające się do kompresora.
Wiedziałam.
Już mi gul skoczył, bo nienawidzę cwaniaczków.
Oczywiście, kiedy pan dmuchający swojego vw ruszył, drugi pan w czerwonym czymś już zajął jego miejsce.
Machnęłam parę razy łapkami i wskazałam, że to ja teraz sobie dmucham. 
Pan wysiadł z auta chyba nie widząc moich rąk energicznie przecinających powietrze w nieco nieświeżym już Foxie.
Podjechałam do niego, zostawiając 2 cm między naszymi zderzakami.
Nie, nie...
On nie miał biustu, a ja nie mam zderzaków.

Pan wycedził:
-Oj, no dobrze, niech będzie, pani pierwsza. Myślałam, że nie chce pani korzystać!

Nie, qwa, tak sobie stoję, z nudów na stacji i patrzę jak inni dmuchają!
Taką mam korbę.
Kręci mnie to normalnie!

Nie musiałam odpowiadać, bo chyba wygląd mojej twarzy mówił za siebie.
Dmuchnęłam Foxa i pojechaliśmy na zakupy.
Odkryłam, że ludzie jeszcze nie szykują się do wielkiego żarcia w 3 Króli. 
Pusto!

A w domu, po taczkowaniu, sprzątaniu, rżnięciu jesiona, rąbaniu drewna na rozpałkę,przewietrzeniu Garipa i Rudej (wielkie samozaparcie przez wzgląd na ziiiimno i wietrzysko dające się we znaki odwłokowi), myciu garów, podłóg...mogłam zjeść.

Naleśniki z soczewicą.
Ogór zakisły do tego.
Ech...chwila radości po pełnym roboty dniu....;)





sobota, 3 stycznia 2015

Wałek- alternatywa wykorzystania


Po śniadaniu, z Absorberami, śpiewałam dziś.

Bardzo lubię tę przyśpiewkę.

Mama mi ją często śpiewała, kiedy byłam mała :)
Chyba piosneczka znana, bo rajdowa i dość popularna.

Nie wiem czemu dziś akurat mi się przypomniało.
Czy odległość taka zachęcająca, czy wałkowanie, nie wiem, oj, nie wiem...




Za górami, za lasami, za dolinami
Żyli byli trzej krasnale nie górale
Trzech ich było, trzech z fasonem
Dwóch wesołych, jeden smutny bo miał żonę

A ta żona była jędza no i basta
Miała wałek taki wielki jak od ciasta
I tym wałkiem, kiedy chciała
Swego męża krasnoludka wałkowała

Już krasnalek taki chudy jak niteczka
Już krasnalek taki cienki jak karteczka
Ale żona uważała że jest gruby
Więc go dalej wałkowała

Już krasnalek zwałkowany w trumnie leży
Że od wałka żony zginął, nikt nie wierzy
Gdy rodzinka w głos płakała
Żona jędza jeszcze trumnę wałkowała