.

.

sobota, 31 grudnia 2016

Proktologicznie czyli końcówka roku

Roku już ostatki. 
Roku, który przyniósł mi dużo. I dobrego, i złego.
Niestety, jako pierwsza nasuwa się strata. 
W czerwcu odszedł Garip.
Niedługo potem- Olka.

Ktoś się zaśmieje pod nosem, że kury można żałować. Ano- można.
Ptasie móżdżki są pojemne. 
Zasobne w pomysły, ciekawskie. 
Te fabryki jaj, które sobie tyłki dla nas nadwyrężają.
Zasralce podwórek.
Gdakające dziefczynki.

Ola była kurą z pierwszego w moim życiu stada.
Jako bardzo młoda dochowała się tuzina dziecioków. Niestety- większość straciła.
A jednak pozostały po niej Perła i Pepita. Obie niepodobne, bo rozstrzał fenotypowy przybliżył je do swoich przodków, nie do mamy. 
Nie wiem czy umarła ze starości. Po prostu usnęła.

Ola.Olka. Olunia.

Ola z dziećmi

Ola w Foxiuniu

Ola uczy wysiadywać. Z córą Perłą.

Olka

Ola (pierwsza z lewej) z koleżanką i perliczkami

Odejście Psa jest inne.
Inna jest więź. Naturalnie.
No i nie te jajka.

Mus się czasem pośmiać, bo tylko zatraciłby się człowiek w smutku, poczuciu straty.
Rozpacz jest.
Tak jest, ale nie można jej w sobie pielęgnować, bo to nie pozwala się zabliźnić ranom.
Najgorsze, a za razem potwierdzające cudowność mózgu i zdolności zapamiętywania są chwile, kiedy jestem w stanie odtworzyć odczucia- dotyku futra- zmierzwionego chorobą, dotyk wielkiego, ciepłego ciała, opierającego się przyjacielsko o udo, ciężar łba, który z westchnieniem rozleniwienia układał na stopie. Pysk uzbrojony w silne zębiska. Mogące bez trudu miażdżyć kości, takie niedobre, bo skaleczyły Absorbera, a poskromione, kiedy gmerałam, bo coś się w podniebienie wbiło. Nigdy mnie nie skrzywdził. 
Przeklęty mózg. Pamiętający ostatnie chwile agonii i to, że odszedł sam, bo Tupaja idiotka leciała po pomoc, zamiast zostać i być, kiedy odchodził.





Życie to patchwork.
I całe szczęście, bo bym oszalała.

Są i dobre wspomnienia minionego roku. A to między innymi Maszkaronik nasz.
Z jaworskiego TOZu.
Kochana Zaraza ziemniaczana. Krzykacz, sikacz, kupozjadacz, męczyciel Jagody i Absorberów. Podstępny wślizgiwacz nałóżkowy.
Po prostu- ona:




Ten rok to dla mnie czas uczenia się.
Siebie.
Czas przerabiania swoich spraw, robali, radości i czas zrozumienia, a właściwie rozumowania, które pomału u mnie się zmienia.
To czas rozwoju moich zainteresowań ziołami, pracą nad sobą, nad ciałem i umysłem.
Ten rok, a właściwie druga połowa, zdystansowana z lekka jeśli chodzi o blogosferę i internetnię samą w sobie. A właśnie dlatego.

Niestety to także rok wqurwu.
Na wiele spraw- całościowo, a głównie jeśli chodzi o polska przyrodę.
O drzewa, o ochronę gatunkową.
Mam spore obawy, że będzie hekatomba.
Że do lasu już spokojnie nie wejdę, a jak wejdę to może nie wyjdę. 
A i tak będzie moja wina. W końcu nie mój obwód. Łowiecki.

Kłóci się to wszystko- te emocje prące do tego by flaki z takich rwać z tym, w co się z lekka przemieniam. 
Zagotowuję się, puszczam parę uszami, zdrowo wrzeszczę, tak z przepony, ale staram się pracować nad niektórymi sprawami, emocjami. Nic to nie daje, a zabiera mocy. A walczyć trzeba.
Nie, nie odpuszczam, nie, nie zakrywam oczu. Tam gdzie mogę- będę walczyć, podpisywać petycje, mówić głośno, tłumaczyć, przekonywać. Ale nie dać się spuścić z kanał złych emocji, bo to osłabia.
A ja mam potrzebę bycia i życia. Mam dla kogo. 
Zdrowie jest najważniejsze.

Rok ten zabrał też wiele osób, które ceniłam za to co tworzyli.
Dawid Bowie, Maria Czubaszek, Marian Kociniak, Umberto Eco, Bogusław Kaczyński, Alan Rickman.

Oby następny nie był gorszy, niech nam zdrowie sprzyja, niech nie zepsują niektórzy wszystkiego, nie wyrżną, nie wybiją. Niech zostawia nam żubry, łosie, wilki, świerki z kornikiem.
Niech drzewa dalej sypią liśćmi, byle nie była to ich najważniejsza wina....
Niech nam nie zabiorą prawa do protestu przeciw przemocy wobec słabszych, przyrody, do walki o wspólne dobro, miejmy wolność sprzeciwiania się bezmyślnym decyzjom.
Niech nam da nadzieję. 
I uśmiech mimo wszystko.

No i wyszło smutnawo jednak. 
Taka już chyba wina końcówek.
Nie wszystkich, hre hre.
Ale roku tego niestety tak.


Ważne jest jednak móc, jak ten mały czarodziej, zamieniać zło w dobro.
Ja troszkę sobie czasem pomagam.
Po czerwcu dostałam drugiego, odważnego Anioła, który daje kopa jak się zastanawiam czy zaryczeć, czy ogon podkulić.
Garipu...











piątek, 23 grudnia 2016

W wigilię Wigilii

Powiadają, że diabeł mąci przed świętami. Nie wiem ile w tym czarciego działania, a ile ludzkich emocji. Fakt jest faktem- lekko dzisiaj nie było.

In plus:
- warzywa ugotowane, porąbane (u mnie w sałatce widać z czego zrobiona; nie jakieś tam wymiociny po cioci imieninach) 
- barszcz czerwony, na zakwasie ugotowany (choć był moment, że miałam wrażenie, że jestem świadkiem cudu fizjologicznego- albowiem zdawało się w pewnym momencie, że gotowanie utwardza buraki...jednak- jak to większość z czasem- zmiękły)
- Absorbery, w czasie największego nasłonecznienia, a przed porą spalania odpadów w kociołkach bliźnich- tfu!- udane. Zakupione lizaki udało się oswobodzić z celofanu za pierwszym podejściem, unikając nawet kąsania i szarpania celem uwolnienia z okowów plastiku. Nie wiem jak producenta, ale mnie to wqrwia, Absorbery też.
- Zdzisław (perlik) trafił do kurnika. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe, bo czasem, ćwierdoląc, można nie zauważyć, jak dziefczynki, siostrzyczka i Titolong już wejdą. A wtedy "zostaję sam jak stoję, z rozsznurowanymi butami" (Fisz, "Sznurowadła") i boje sie wejść, ruszyć przed siebie. Wtedy moja rola- miękko, aksamitnym głosem muszę go nawoływać : "chodź, chodź", no i wtedy lezie do kurnika, ale ciężko przerażony, bo wokół już szarówka. 
- trzynaście krokietów z kapuchą z grzybami zrobionych. Krokiety jem tylko raz w roku. 

Więc warto, choć w między czasie strzeliły się w domu trzy kupy, było polowanie na mysz, wyciąganie klocków z maszowej paszczy, wrzaski moje na siki, na których o mało nie nawiązałam miłosnego kontaktu z podłogą.

Minus jest jeden.
Myślałam dziś, wspominałam te stworzenia, których nie będzie z nami w ten czas.
Garipem, mam nadzieję, opiekuje się na razie Marta A. 
Wielbicielka anatolianów, którą znałam tylko internetowo, ale bardzo mi smutno było na wieść, kiedy odeszła. W tym roku odszedł jej Pies, którego pozostawiła. 
Chłopaki pewnie razem hulają po tych łąkach zielonych, za Tęczowym Mostem. 
Tylko gdzie w tym wszystkim będzie Olka? Ta (tylko) kura. 
Ciekawe czy tam kury mogą latać lepiej niż na ziemi. Może tak?




Życzę Wam wszystkim dobrym ludziom, czytaczom, dobrym znajomym, przyjaciołom- 
dobrych świąt. 
Z małą ilością mięsa, z dużym gronem miłych sercu istot. Ludzi i zwierząt, roślin też.

Sponsorem mentalno- medialnym tego wpisu była Enya:






poniedziałek, 5 grudnia 2016

Koszówki- sposób na życie

Lubię zimę.
Może nie tak bardzo jak umiarkowanie gorące lato, ale też. 
Generalnie rzec można, że każdy czas, każda pora roku może cieszyć. 
Wystarczy tylko chcieć.

Wracając do zimy- niestety mając niedogrzane dystalne części ciała, czasem jej, tej zimy nie lubię, bo stan chłodu jest lekko, że tak powiem niekomfortowy.
Przydałby się pierdziworek. 
Ale nie taki kokon stacjonarny.
Tylko taki, jak domek ślimaczy, który chroni, a jednocześnie jest mobilny.

Przypomniało mi to koszówki, małe motyle, których gąsienice mniej lub bardziej starannie robią sobie takie właśnie schronienia. 
Psychidae - nazwa łacińska fonetycznie sugeruje, że maja jakiś problem, jednak robienie sobie domeczku, który i chroni i przemieszcza się z właścicielem nie należy, moim zdaniem do wad tylko jest świetnym pomysłem na życie.

Owady dorosłe z reguły (pomijając gatunki ze stref cieplejszych regionów Palearktyki , gdzie zawsze jest bardziej kolorowo) są mało ciekawie ubarwione. Szaro, brunatno. 
U części gatunków dymorfizm płciowy jest skrajnie wyrazisty. Samce są uskrzydlone, a samice mają szczątkowe skrzydła lub uwstecznione odnóża i skrzydła.
Okres godowy to nie dla wszystkich czas aktywny... 
Samice, które mają skrzydła szczątkowe opuszczają poczwarki, a jaja składane są do własnego koszyczka, z którego się wykluły, z  kolei samice niezdolne do lotu i z uwstecznionymi odnóżami- zapładniane są przez samce w swoich koszyczkach, a jaja składają na egzuwium (wylince). 
Niekiedy takie samice nawet nie wysuwają się z egzuwium, tak że samiec wsuwa swój odwłok przez pękniętą wylinkę, żeby zapłodnić samiczkę.

Imago żyją krótko. Od kilku godzin do kilkunastu dni.
Gąsienice tworzą koszyczek z przędzy, który sobie w miarę wzrostu powiększają, a z zewnątrz doczepiają do niego- w zależności od gatunku, patyczki, kamyczki, kutner z liści, łodyżki, kawałki liści,  ziarna piasku czy części owadów.
Z wora wystaje tylko głowa i pierwsza para odnóży.
Gąsienica żeruje na różnych gatunkach roślin. 
 
Schronienia larw są z reguły małe, kilku- kilkunasto milimetrowe choć w cieplejszych regionach występowania, same gąsienice są większe (a jak!), potrzebują też większych koszyczków.
Stadium gąsienicy trwa rok do dwóch lat.
Kiedy nadejdzie pora na przepoczwarczenie, gąsienica zaprzestaje żerowania, przytwierdza koszyczek części "głowowej" do podłoża (kora, gałąź, kamień etc.) i odwraca się  w swoim pierdziworku. 
Imago opuszcza koszyczek drugą stroną więc wcześniej gąsiuna musi się w nim obrócić.

Ze względu na drobne rozmiary i duże podobieństwo "na pierwszy rzut oka" oznaczanie do gatunku jest bardziej skomplikowane. 
Prócz metody- jak ją zwykle nazywałam, kiedy jeszcze aktywnie zajmowałam się entomologią - "pokaż mi swoje krocze, a powiem ci kim jesteś" (metoda genitalna- cóż, bada się wyrostki, penisy, ogólnie aparaty kopulacyjne) bada się też morfologię odnóży, skrzydeł etc.
Bazowanie na charakterystyce koszyczków też nie daje 100 % pewności co do gatunku.

Wikipedia (Cenephora hirsuta)

Wikipedia; Megalophan viciella


Niestety na koszówkach się nie znam, ale sam fakt tworzenia domków przez owady zawsze mnie fascynował. 
I raczej w grę wchodzi budownictwo jednorodzinne, a nie owady społeczne i ich molochy- choć to już  cuda nad cudami, a technik klimatyzacji i wentylacji ludzie mogą się od owadów tylko uczyć!
 






 Niesamowite talenta budowlane koszówek możecie obejrzeć na tym blogu:


niedziela, 20 listopada 2016

Przemyślenia pieluchowe

Tak sobie siedzę i myślę


dokąd wyemigrować i mam parę typów.
Mogą być Włochy, te północne, górzyste. 
Ładnie mają tam, oj, ładnie.

Może być Skandynawia. Nie zdecydowałam jeszcze jaki kraj dokładnie. 
Ciągnie przejrzyste powietrze, porządek. Wkurza narodowe walenie ze sztucerów do łosi, ale co tam. 
U nas pospolicie walą do wszystkiego więc może przeżyję?

Myślałam o Korfu. 
Ze względu na Durrella. 
Choć tyle lat minęło więc może i tam się wszystko fajne popieprzyło. 

Czechy ciągną, bo i blisko, żeby wracać, i ładnie, i fajny język, i fajne podejście do życia.

Tylko jak to skoordynować?
Trzeba by przyczepkę dla dziefczynek i perlików z Titolcem, Rudą i Maszę na pakę. 
Absorbery- wiadomo- zafotelikowane.
Gorzej z książkami...
Że też czytam i lubię książki.
To takie niepraktyczne.


Praktyczne jednak.
Choćby życiowo.
Dajmy na to Ebiego. Mocka, rzecz jasna. Tak się fajnie czyta, wyobraża, przeżywa. 
Książkowo. 
Będąc starszą smarkatą bardzo mi się takie typy podobały. 
Wilki stepowe. 
Dobrze się czyta, lepiej nie obcować w życiu. 
Zamykasz książkę i wiesz, że siedzi w środku i że to tylko powieść, nie (nasze) życie.
Teraz unikam ciemności, mroku, jakoś tak mi został obrzydzony. 
Ale to i dobrze.
Nawet bardzo.

Przeczytałam kiedyś na jakimś mądrym portalu tytuł:
"Książki, które musisz przeczytać". 
A tam- nic co by mi się z czymś kojarzyło. Zupełnie nieznani mi.

Wydawało mi się, że trzeba przeczytać Dostojewskiego, Czechowa, Ibsena, Strindberga, Manna, Camus'a, Lema, Eco, ewentualnie Stasiuka czy Tokarczuk.
Pewnie (i to nawet na pewno!) się mylę.

Choć dziś wiatr hula za oknem, czas dla wisielców.
Mnie nie nosi, bo się strułam ciasteczkiem z marmoladką.
To znaczy nosi, gdzieś... Ale nie napiszę.

Czas zmiany opon, a jak  się wkurzyłam, bo mi jakaś menda kocia obszczała zimówki. 
Dobrze, że tylko foliałki, a jednak dłonie, mimo, że miałam rękawiczki, dopiero po paru umyciach straciły kociszczowy smród moczu do znaczenia. 
Nie wiem która. 
Jagoda się nie przyzna, bo całymi dniami i nocami futro grzeje w kuchni. 
Kicia- szczy po kątach w domu wiec chyba by jej się nie chciało w stajni.
Może jednak jakiś facecik.
Kręci się dwóch takich. 
Każdy może.
Chyba, że prostata dolega.
Hmmm.....


***
Tytuł - bezpośrednio związany z sytuacją w pewnym kraju, spowodował także zwolnienie blokady umysłowej i przypomnienie wspomnienia Absorberki:
- Tato kiedyś po nas przyjechał pampersem
- ? Chyba  kamperem?
- Tak, kampersem.










sobota, 5 listopada 2016

Drzewo nie umiera nigdy

Kto to powiedział?
Absorber. Lat 5,5.
Wniosek krótki z mojej opowieści o cyklu życia drzewa; o tym, że po jego śmierci daje życie innym organizmom.
Taki młody Człowiek, a kuma.

Większość dorosłych nie kuma. 
Jako to mawiają niektórzy, nie kuma wogle.
Najgorzej jak nie kumają ci, od których spodziewamy się wiedzy o drzewach, o przyrodzie, o zależnościach. 

Tak mnie natchnęło, bo padł ogłowiony już przed laty jesion przy Tupajowisku.
Pozwolenie miałam od czerwca. 
Do 15 sierpnia umowny czas lęgowy, z tym, że mojego "trupka" nie dotyczyło, bo dziuplasty nie był. 
Panowie z firmy pewnej go powalili, właściwie rozczłonkowali. 
Zaskoczona byłam, bo nie był cały spróchniały.
Dopiero bym sobie nie darowała, gdybym znalazła żerowisko ciekawych owadów....
Ale nie.

Było co prawda trochę chodników i to o całkiem sporych otworach wylotowych, ale nic, prócz zasuszonych szczątków błonkówek nie znalazłam.
Jesion pękał wzdłuż.
Wolałam nie czekać jak walnie na drogę czy chodnik i kogoś przygniecie, w najlepszym wypadku spowoduje zamieszanie na drodze. 
Za które oczywiście odpowiem ja, jako właściciel.

Absorber przypomniał jednak, że drzewo to drzewo i nie ważne czy żywe, czy martwe, bo i tak żywe.

Bo kiedy rośnie, jest bazą pokarmową dla foliofagów (liściożerców). 
Motyli, chrząszczy, błonkówek, muchówek. 
Mogą je sobie podżerać jakieś roztocza. 
Do tego armie rozbisurmanionych grzybów, bakterii, wirusów....
Może je coś już zgryzać od korzeni, może go coś gryźć w środku. 
A może nie, albo słabo więc dalej rośnie sobie ku chwale Natury i swojej.


Im starsze się robi- tym więcej w nim żyje. 
Bo latka mu słabości dodają, a w przyrodzie pełno tych, którzy szukają dla siebie nisz do życia. Niestety często kosztem cudzym.
Tu i ówdzie jaka rana powstanie, dzięcioł wydłubie larwę, dziuplę wykuje, zamieszka w niej.
A może i nie, tylko inny ptak ją zasiedli.

Między gałęziami też miejsce do uwicia domku dla pierzastego stwora, u podnóża, można podkop zrobić, bo gdy pień lekko już trafiony- łatwo o schronienie.
Drobne ssaki też znajdą tu wiele możliwości, zwłaszcza jeśli jest to owocujące smakowicie drzewo. Tu szyszunie, gdzieś tam żołędzie lub jakaś bukiew. 

Drzewo to poligon. 
To nie łańcuchy pokarmowe, to przestrzenne sieci powiązań troficznych.
Ofiary i drapieżniki, pasożyty, nadpasożyty. Czyściciele (saprofagi).
A jak już taki kolos padnie, zabiera się za niego służba pożerająca drewno, liście. 
Owady, grzyby, bakterie. 
Rozpada się w końcu i wraca tam skąd przyszedł....



Nie będę jątrzyć tematu puszczańskiego, bo chyba każdy normalny człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że las z szerokim przekrojem wiekowym drzew, z osobnikami dziuplastymi i ogólnie las gatunkowo zgodny z warunkami siedliska to skarb. 
Nie w przeliczeniu na deski czy opał.
Pomijając tak mało ważny punkt jak produkcja tlenu, absorbowanie zanieczyszczeń z powietrza, glebochronność (przeciwdziałanie erozji), wodochronność (zatrzymywanie wody w siedlisku), stanowienie bazy żerowiskowej dla zwierząt, miejsc gniazdowania ptaków po walory kulturowe, estetyczne i zdrowotne (aromaterapia, fitoncydy lotne). 
Tam te powalone i umierające drzewa są elementem misternej układanki, jaką są zależności troficzne i siedliskowe. 
Dla przyrody proste. Najlepsze.

Jawol, fitoncydy sosnowe znajdziemy na przykład w 50- 80- letniej uprawie sosny na żyznym siedlisku, gdzie powinniśmy oglądać na ten przykład dęba i lipę, ale taka uprawa to nie las. 
To ...uprawa. 
W takich miejscach nie ma lokum dla padłych drzew. 
Nie rokują. 
Nie da się ich opchnąć, na dodatek mogą być groźne, bo stanowią rozsadnik dla różnego typy zarazy. Sześcionogiej, zarodnikowej et cetera.
Co prawda istnieją dokumenta co do ilości pozostawianych drzew martwych, ale wiadomo, ze lasy gospodarcze rządzą się innymi  prawami niż w lasy ochronne czy chronione. 
Szkoda.

Patrząc na to co dzieje się za sprawą pewnej osoby, jestem pełna obaw co do lasów i ich mieszkańców. 
Pomijam fakt myśliwych i ich obecnej silnej pozycji w naszej, pożal się bobrze, ojczyźnie. 
Dodatkowo proponowane rozwiązania prawne usprawniające usuwanie drzew budzą grozę.
Czy pożegnamy się z parkami na korzyść kolejnej galerii handlowej dla idiotów? 
Wyrżną nam aleje przydrożne, bo rozpasane drapieżne drzewa znane są z rzucania się pod nadjeżdżające auta?
Każdy będzie mógł (wreszcie!) wyrżnąć coś koło siebie i nasadzić iglaki (kufa, te liście!)? 

To ja wysiadam.


----------------pees: ciekawy link, kompendium (nie kondominium, nie....) do przeczytania:
klik klik 

niedziela, 30 października 2016

Subiektywnie o zielsku- trędownik i duperele okołotupajowe

Tak już dawno miałam się zabrać za pisanie o "swoich" ziołach. 
Opracowania dokładne, gatunek po gatunku są do wyklikania w sieci; polecam szczególnie dr Różańskiego. Wpiszecie zioło i jego nazwisko i hyc! wyskakuje jego strona.
Miałam pisać systematycznie, alfabetycznie, ale nie udało się.
Ogólnie ostatnio mam jakąś niechęć do pisania, nie ze względu na trolli. 
Pomysł mam, a za chwilę myślę: "po co?". "Nihil novi" i etcetery.

Trędownik mnie natchnął, a właściwie natchnięta zostałam przez przez Maszę, bo ułamała mi mojego, od Doroty P., co po szkole u dra Różańskiego więc to raczej jej wypadałoby pytać o zielska ;)

Mój trędownik
A tu ze strony encyklopedia-roslin.cba.pl
Nota bene, nie wiedziałam, że taka agenda ma swoją stronę o ziołach. Hmm.

Trędownik bulwiasty Scrophularia nodosa, bo o nim piszę jest rośliną łatwą do zaobserwowania. 
Całkiem spora, o charakterystycznych kwiatkach- dla mnie przepiękne, rozdęte dzbaneczki.
Kiedy już go owady zapylą (a jest bardzo miododajna), tworzą mu się nasionka w dwukomorowych torebkach. 
Jak dla mnie- bomba, bo dwie komory w torebce wystarczą. 
Im więcej podziałek- tym u mnie większy bałagan. 

Roślina lubi mokro.
Po rowach jej szukajcie, po mokrych łąkach, nad stawami, rzeczułkami, no i w Tupajowisku, gdzie poprzednia właścicielka lub/i jej rodziciele wyorali "zbędne" dreny i mam jak mam, czyli "Małe Całowanie" (w odróżnieniu od dużego ), jak dłużej popada.

Na co pomaga?
Ano głównie na skórę, o czym mogłam się przekonać będąc u Doroty P. i kiedy użarła mnie moja ulubiona mucha jusznica, o której już kiedyś.... 
Okładzik z wyciągu octowatym i niemal słyszałam jak mi się bąbel wsysa.
Trędownik nadaje się właśnie w celu uśmierzania bólu po ugryzieniach, niweluje odczyn po ślinie much, które z niejednego wołu, jelenia, myśliwego (tfu!) chlały, a jak kto ma uczulenie, to już szczególnie może być wdzięczny i przytulic mocno trędownika do siebie, bo na prawdę pomaga.
Działa też podobnie na błony śluzowe. Także- do paszczowo i kobietom, w razie stanów zapalnych-dowcipnie.

Leczy też wypryski, ciężko gojące się rany, oparzenia, oleżyny, stłuczenia.
Wewnętrznie- celem wzmocnienia serca, na zaparcia. Może być stosowany w leczeniu chorób autoagresywnych. 
Dawniej stosowany do leczenia gruźlicy węzłów chłonnych (skrofulozy).


Zbieramy ziele i kłącza, od maja do września.

A to potfur co mi połamał trędownik.
No, ułamał.
Jest już z nami miesiąc.




W sobotnim dodatku do nielubianej ostatnio gazety, widziałam na oczy własne- krem ze śluzu ślimoli. 
Tak, słyszałam już o tym wcześniej. 

Nie lepiej, zamiast wydawać kasę walnąć się w grządki wieczorem i:


niedziela, 23 października 2016

Fungistycznie

Mały wywrotowiec ma się dobrze.
Wywrotowiec, bo jak gdzie pokątnie przykucnie to oczywiście idę na pierwszy ogień i w kroksach się ślizgam. 
Już raz pieszczotliwie walnęłam na kolano. Aż cud, że sobie go nie połamałam.
Ząbki jak szpileczki sprawdzają wrażliwość na ból i margines reakcji zapalnej gryzionego.
Czasem jest tak, że Absorbery salwują się ucieczką.

Mądre są zwierzaki już od wczesnego wieku.
Wiedzą, że dziecko to dziecko i na więcej sobie pozwalają.

Jesień przyszła do nas zimnonoca.
Wieczorem ściąga za sobą chłodek także dziś musiałam dwukrotnie z dymem się puścić.
Niedomogi mnie ogarnęły (Bo mięsa nie jesz; bo chłopa ci trzeba)

Znów zatoki i jakiś wirus gardłowy; niedoleczone sprzed dwóch tygodni. 
Druga seria. Swoiste "Zatokowe rewolucje". 
Do tego, pożałowałam resztki humusu i odczuliśmy to wszyscy, bo nigdy tak szybko z Bazaltowej nie schodziłam.....

Bazaltową lubi Absorberka. 
Już - jak sama zauważyła, nie stęka przy wchodzeniu, a dziś z lekkim ślizgiem złaziliśmy tą samą, bardziej stromą stroną i dawała dzielnie radę.



Grzyb się rzucił w lasy; wczoraj, w okolicach Storczykowego Wzgórza, udało mi się przypadkiem przygarnąć trochę moich ulubionych grzybów. 
Podgrzybek brunatny; czarny łepek. 

Dziś typowy spacerek niedzielny, z purchawkami w tle.

Wczoraj lejkówki, do których dawno temu mała Tupaja sikała jak do nocników, śliczne dzieżki pomarańczowe i masa innych grzybów. 
Najlepsze jest to, że wcześniej Absorber zapytał o kolory grzybów. Powiedziałam, zgodnie z prawdą, że są różne, nawet fioletowe, pomarańczowe. 
I takie spotkaliśmy.


Tylko leżeć i patrzeć....

Sielana okołojakuszowa

Absorbery z bułami i herbatą.
Ruda bez.

Dzieżka pomarańczowa


Purchawka jeżowata
Był moment, kiedy Absorberostwo zgodnie lasu specjalnie nie lubiło. Nudy.
Teraz...Hmmm. Znajdują sobie jakiś pieniek, utykają szyszki, potem w nie walą, znoszą maści z błotka i igliwia i leczą szczątki denata. A ja mam czas dla siebie.
Żałowałam, że nie zabrałam Krajewskiego ze sobą. 
Znaczy, nie samego pana Marka, ale jego powieści. Cykl o Eberhardzie Mocku. 
Cóż. Nigdy fanką kryminałów nie byłam, a tu taka historia. 
Siedzę, czytam. Jak nie czytam to chcę usiąść lub choć gdzieś w kąt umknąć, żeby przeczytać. 
Trzeci tom w 1,5 tygodnia to może nie super wyczyn, ale jak na moje możliwości- to bardzo dobry wynik.

Poza tym to jesień w pełni.
 Myszy harcują w domu, padają w ogródku i w lesie, na co dowód:


(Zabierzmy ją do domu!
po co?
Żeby wiedzieć czy na pewno umarła.
Ale ona nie żyje. Widzisz, nie rusza się. Już się nawet rozkłada chyba...
Ale mamo, weźmy...).

Nie wzięliśmy.

Motanki rosną w siłę.
Mam nadzieję, że pracują już dzielnie...
Mają nad czym...;)




sobota, 1 października 2016

Masza

No i jest.
Adoptowana z Jaworskiego TOZu.
Pani Iwonka, prowadząca DT dla szczeniaków wypieściła dziewczynkę na fajną kuleczkę.






Brakowało drugiego psiska.
Pomyślałam też o Rudej, która obecnie większość czasu spędza na podwórku, że byłoby jej weselej z towarzystwem.
Oczywiście Masza śpi na górze, w moim pokoju, ale wiosną czy latem być może zmieni zdanie i zamieszka z babką na dole.
Zobaczymy.

Nie wiem co z niej wyrośnie.
Na pewno troszkę dłuższy włos, chyba średnia.

W DT zachowywała się wzorowo. Spokojna, zainteresowana, ale bez przesady.
Póki co emocje wielkie związane z podwórkiem, zegarem na wieży kościelnej, ale kto by nie był przerażony biciem dzwonów na popołudniową mszę?

Ruda średnio zainteresowana.
Jagoda przerażona.

Absorberka zachłanna na towarzystwo, Absorber momentami uciekający przed małą.
Nieśmiały w kontakcie.

Wieczorem miałam trzy rozbrykane szczeniaki.
Maszeńka ma pazur jak chce, ale mądra.
Zaakceptowała już koszyczek, po dwukrotnym odniesieniu do niego dała spokój chęci abordażu mojego łóżka.

Teraz zasypia.
Póki co...

--------------------------
To moje piąte szczenię w życiu.
Mimowolnie przypomniałam sobie....

Garip, jeszcze u hodowcy


Garip (24.05.2010- 03.06.2016)





sobota, 10 września 2016

Tupaja zamotana...:)

Aura letnia, niemal doskwierająca.
Trzydziestostopniowe upały nie powodują u mnie klaskania uszami, choć może by mi to pomogło w ochłodzeniu się. 
Pamiętacie teren zryty przez koparę, przy okazji przedświątecznej awarii rury? 
Ano, wydobyta na powierzchnię glina, z lekka przekopana przeze mnie, wymieszana w miarę możliwości z kurzakiem, słomą- daje radę. 
Znaczy- pomidorki koktailowe dają radę. Otrzymawszy w dołek kompost, dzielnie sobie radzą. Niepodlewane, niepodwiązane.

Z tym ostatnim wiąże się pewna niedogodność. 
Niektórych pomidorków nie znajduję, niektórych nie jestem w stanie wyciągnąć w stanie nienaruszonym. Czasem, sięgając po nie, natrafiam na tyłek pomrowa, co nie jest szczególnie przyjemne. 

Dziś, prócz przerabiania darów natury w postaci pomidorków, ziół - w sumie już resztek, jarzębiny i ogórków, zabrałam swój szanowny tupajowy tyłek i udałam się do Janowic Dużych, gdzie lokalni organizowali warsztaty rękodzieła ludowego. 
Prócz zajęć ceramicznych, było tworzenie wieńców dożynkowych i coś dla mnie- czyli motanki. 
Te lalki chodzą mi już długi czas po głowie, miałam już gdzieś dalej się wybrać, a tu- samo przyszło, niemal pod próg.
W grupie zainteresowanych, pół na pół dojrzałych kobitek i dziewczynek trafił się nawet jeden chłopak. 
Początkowa niepewność w tworzeniu lalek, w miarę jak sobie człowiek radzi, myśli, nadaje do niej, przemienia się w coś- przynajmniej u mnie, że gdyby nie to, że pora już była późna, a terenów nie znam, zostałabym i motała dalej.

Początek

Koniec
 Zajęcie będę miała na długie jesienno- zimowe wieczory....
Teraz tylko zbierać materiały.
Życzeń też sporo do obsadzenia :)

Małe spostrzeżenie, poczynione podczas motania. 
Dziewczynki, około 10-12 letnie, z zacięciem działały, póki nie przyszła matka. 
Goniła je do domu. 
Nie chciały, prosiły.

Matka, zniecierpliwiona, zaczęła pomagać. 
Na córki- "ale mamo, ty nie możesz dotykać"- "mogę". "Choć wreszcie!". "Mamo jeszcze nie skończyłam...". " W domu zrobimy. Pomalujemy twarz". "Nie można! One nie maja twarzy". "Jak to nie mają. To co to za lalki?!" "Dawaj, utnę ci to". "Nie ucinaj, nie można!" "To jak ja mam ci to uciąć, cholera!..."

I tak dalej w ten deseń.
Widziałam jak dziewczynka pomału traci wolę walki o lalkę, a bezwzględna, głupia matka depcze to zdrowe zainteresowanie dziecka.

Nie twierdzę, że jestem doskonałą matką i zawsze mam cierpliwość.
Ale tu, naprawdę żal mi było.
Cóż jednak zrobić. 
Czasem trzeba się zamknąć i robić swoje. 
Motanki....

Droga do Janowic była ciekawa, właściwie w każdej z miejscowości istniał dwór, folwark czy pałac.
choćby w samej wsi. 
Na mojej fotce, z drogi, z zabudowaniami folwarcznymi i łaciatymi, w zaniedbanym gospodarstwie.



A tak z bliska:

dolny-slask.org.pl


Poniżej - dawne:

dolny-slask.org.pl
Winnica, wioseczka, przez którą też dane mi było przejechać. 
Stare dobra cysterskie. Po folwarku zostały tylko ruiny, niestety.
Sichów, którym muszę bardziej rozeznać, ma zabytkowy park, stworzony przez podróżnika i przyrodnika  Manfreda von Richthofen. 
Zbieżność nazwisk- Czerwony Baron, znany w historii I wojny światowej lotnik -  też się tak zwał. 

Piotrowice, także na trasie to także wieś z ruinami barokowego pałacu.

wroclaw.dolny.slask.pl
 W latach międzywojennych.

wroclaw.dolny.slask.pl
Powrót szybszy niż dojazd, droga kręta, ale łatwa do zapamiętania. 
Z resztą- kierowałam się na zachód...


Punkt 19:30 dziefczynki zamknęłam.

Zanim zniknęłam w domu, dwóch rowerzystów w opciskdupkach:
- Ja, pier...le. Nie ożenię się
- E, przestań, nie jest wcale tak ch...owo!


Kurtyna!

środa, 7 września 2016

Przemyślenia podróżnicze

Skończył się dziesięcioletni okres pewnej historii.
Z fajnymi ludźmi.
Tak być musiało, bo życie wytyczyło inne drogi, po których Tupaja już toczyć się nie  może.
I to nie dlatego, że waga przeskoczyła pewną rzadko oglądaną przeze mnie liczbę, tylko fizycznie- nie było już możliwości na takie pracowanie.

Odwiedziłam też w związku z tym Sztygarowo i po raz kolejny utwierdziłam w przekonaniu, że maupą z dużego miasta nie jestem, nie byłam i nie będę.
Jakoś tak wszystko na mnie w tym większym mieście włazi, napatacza się, oblepia.
Fuj.

Nigdy Lubina nie lubiłam.
Obrzeża, lasy, owszem.
Cóż z tego jednak, skoro wszystkie miejsca, które pamiętam z dzieciństwa, młodości (wczesnej), zostały w różnym stopniu zniszczone, przekształcone.
Nie ma już "moich" miejsc.

Miasto jest dla mnie takie bezpłciowe. Choć swoją historię ma.
A jednak, wolę to.
Mniejsze, kameralne. Ładne.

Jawor z lotu ptaka

Tu też


Jaworski ratusz

Kościół Pokoju 

Zamek Piastowski

Mnie się podoba, jest klimat małego miasta. Ale bez przesady.
Nie cierpiałam nigdy na syndrom wielkomiejski więc mi to pasuje.
Nie wiem czy 6 lat to czas, w którym człowiek przyzwyczaja się i lubi okolice, w których mieszka, a będąc Tupają lubiącą dziksze tereny, ciężko jest polubić miasto, a Jawor polubiłam.

Dzisiejszy wyjazd, prócz odwiedzin u Mamy, i w byłej firmie, dał mi możliwość spotkania z jednymi z moich ulubionych ptaków- z kawkami.
U mnie, na wsi  ich nie ma. Cóż, kawki wolą miasta.
Piękne są ich pióra, piękne oczy. I to ich "czok", wesoło niosące się wśród blokowiska.

Miałam kiedyś sen o kawce.
Widzę ją, pytam:
- Jak ci na imię?
- Franz. - odpowiada.

Łeb miałam wtedy w dostojewszczyźnie i kafkowskich klimatach więc o takie sny trudno nie było.

Podróż znów męcząca psychicznie, bo z rozryty krajobraz, z ranami w ziemi, ku chwale postępu.
Jadę, widzę te zniszczenia i sobie myślę- po co to wszystko.
Wykarczowane lasy, przemielona gleba.
Rozdzielone populacje większych ssaków, przecięte szlaki migracyjne.
Wszystko po to, żeby jechać szybciej, żyć szybciej, szybciej umrzeć.
Przewieźć jaja niemieckich kur, jakbyśmy własnych nie mieli...

Jadę, zwalniam, bo sowa leci.
Trąbią.

Jadę, zwalniam; wieś.
Debil właściciel puścił Burka na wieś. Burek idzie do kumpli po drugiej stronie drogi. Widzę to; zwalniam.
Trąbią.

I dlatego wolę siedzieć u siebie.
W tej Krainie Wygasłych Wulkanów. I choć i tu macki S-3 ki sięgają, bo i węzeł u nas ma być, to mniej strasznie to wygląda, bo drzew mniej. Za to nasze sarny i zające, i kuropatwy...
Walka z wiatrakami.
Nie zatrzyma się tego, ale nie zmienia to faktu, że za każdym razem żałość mnie ogarnia i wściekłość na człowieka. Na to co wyprawia.
I po co?
Dla kolejnego tabletu, pełnego wózka żarcia, okupionego cierpieniem, marnowaniem wody, energii, nakładem chemii, a które i tak wyląduje na wysypisku...