.

.

czwartek, 31 października 2013

Za Tęczowym Mostem.....

"Mój Pies jest Tam
Nie będzie tęsknił, bo wie
Że nastanie czas, gdy sam
Wyjdzie naprzeciw i powita mnie"
(moje, z grudnia 2000 r.)

Nasze Słoneczko....
Co prawda 1 listopada za dwie godziny, ale dziś mnie jakoś natchnęło....
Choć świeczkę zapalam Mu 7 listopada.



Urodził się 4 listopada 1990 roku.
Matka- szorstkowłosa kundelka, z czarcim błyskiem w oku, który zapewne odziedziczyła po terierowatych przodkach, ruda. 
Ojciec- niskopodwoziowy, ON-kowaty kundelek.

Miałam wtedy 11 lat.
Kuzynka koleżanki miała tę suczkę, która niedawno się oszczeniła.
Nie pamiętam ile szczeniąt przyszło na świat.
Wiedziałam tylko, że rodzice zgodzą się tylko na pieska. Suczka nie wchodziła w grę.
Pieski były, a jakże.

Jakieś dwa tygodnie przed planowanym odbiorem szczeniaka, zaniosłam tym ludziom kocyk, żeby leżał przy suczce. Żeby młody mógł zabrać do nas ze sobą zapach rodzinnego gniazda.
Baba wzięła ode mnie kocyk uśmiechając się zgryźliwie. 
Już wtedy wiedziałam, że suka nie ma lekkiego życia, że żywią ją resztkami i jest typową kulą u nogi.
Szczeniaki stanowiły dopust boży. Cudem ich nie zakopano czy nie potopiono.

Nie mogłam doczekać się dnia, w którym Go zabiorę.
Nieoczekiwanie nastąpiło to szybciej. Oczywiście ludzie mieli już dość szczeniaków i usłyszałam od koleżanki, że jak chcę tego psa, to mam go wziąć juz teraz.

Miał tylko 4 tygodnie.

Kiedy przyszłam po pieska, baba wyszła z garażu, w którym suka miała legowisko  wyniosła w kocyku dwa, jak krople wody szczenięta. Bure, z czarnymi, klapniętymi uszkami. 
- Którego- większego czy mniejszego?
- Większego.- powiedziałam i odebrałam małe wystraszone ciałko.

Groszek.

Niosłam go tak otulonego, dodatkowo pod kurtką, bo był początek grudnia.
Byłam tak podekscytowana, że leciałam prawie jak na skrzydłach.

Nie pamiętam kto w końcu wybrał imię, bo wszyscy w tym uczestniczyliśmy. 
Pasowało jak ulał.

Szczeniak był zapchlony strasznie. 
Płakał w nocy. Nie tylko za mamą, ale i z powodu pcheł. Wyłapałyśmy ich paręnaście.

Zajmowałam się nim jak trzeba. Pamiętam, że wstawałam wcześnie rano, przed szkołą. Potem Groszek siedział mi na kolanach kiedy jadłam śniadanie, a kiedy wracałam ze szkoły- moje kapcie leżały u niego w koszyku. Nie gryzł ich. Spał z zanurzonym w nich noskiem.

To był pies z charakterem.
Inteligentny. Szybko się uczył.
Opanował w krótkim czasie wszystkie polecenia do PT (pies towarzyszący). Wszystkie komendy wykonywał szybko i z zadowoleniem. Dodatkowo popisywał się "zdechł pies"- przewracał na bok, oczywiście ładnie prosił łapką, dawał głos...

Uwielbiał norować, aportować, skakać.
Wulkan energii.
Zadziora straszny.

Nie zapomnę kiedy zaatakował rosłego boksera.
Ścierpła mi skóra kiedy to zobaczyłam, bo bałam się, ze skończy się to dla niego źle.
Tyle, że Groszek był szybki.
Ciach boksera za jajka i...był górą!

Niestety....
Prawdopodobnie ta jego buńczuczność go zgubiła...

2 listopada, 2000 roku poszedł na wieczorny spacer z moim Ojcem.
Wrócili późno.
Tato nie powiedział od razu co się stało.
A to chyba zaważyło na wszystkim.

Groszka pogryzł duży, owczarkowaty pies.
Pogryzł....Po prostu złapał w pół.
Z wierzchu nie było prawie nic widać. 
Tylko dwa ślady po zębach i zmierzwiona sierść.

Noc nasz pies spędził właściwie ciągle stojąc. Dyszał.
Nie mogę sobie darować do dziś, że nie zareagowaliśmy od razu.
Fakt, teraz łatwiej o interwencję weterynaryjna nawet w nocy, wtedy jeszcze był z tym kłopot.

Zaraz z rana, Mama z Bratem pojechali z Nim do lecznicy.
Rany okazały się poważne.
Wyczyszczono je, założono dreny. Szwów było sporo.

Po dwóch czy trzech dniach, wraz z Bratem byłam na zmianie opatrunku. Mówiłam, że Groszek ma zimne łapy, że dreny "pyrkają". Albo powietrze z przebitej opłucnej, albo gazy....Zbagatelizowano to, a powodem zimnych łap było to, że "pies na nich nie leży".
Poza tym, czuć było nieładny zapach.

Pojechałam do Wrocławia, bo trwał rok akademicki.
Dzwoniłam we wtorek.
Podobno było z Nim średnio, ale bez paniki.
W środę telefon odebrał Ojciec. Dziwnym głosem twierdził, że wszystko jest dobrze.
Czułam, że kłamie i chciałam rozmawiać z Mamą, Bratem. Obydwojga nie było....

W piątek, w przedpokoju "przywitał mnie" brak groszkowego koszyka.
Ta wielka pustka po małym, wiklinowym koszyku, zionęła jak nieprzebrana studnia.
Zobaczyłam Mamę, zapuchniętą, bladą. Zobaczyłam Brata; nie wyglądał lepiej. 

Groszek nie żył.

Kiedy pojechali z nim na kolejną zmianę opatrunku, zdecydowali szybko Groszka otworzyć, bo nie wyglądał dobrze.
Tym razem, po podaniu "głupiego jasia" szybko opadł z sił.

Po paru minutach poproszono moich rodziców do gabinetu.
Lekarz, jeden z lepszych chirurgów, powiedział, że są małe szanse na wyleczenie.
Martwicy uległa spora część mięśni wkoło rany. A największą powierzchnię uszkodzeń Groszek miał w okolicach mięśni grzbietu odcinka lędźwiowego. 
Ojciec obejrzał Go, Mama nie mogła.
Podobno całe mięśnie były szare....

Rodzice zdecydowali, że Groszek zaśnie.
Na zawsze.

"Nic by z tego nie było"- miał powiedzieć ów lekarz do mojej Mamy, która nie mogła powstrzymać płaczu.

Tego samego dnia, wraz z Bratem, pochowali Groszka na działce Rodziców.
Wiem, że Brat zdążył Go jeszcze pogłaskać, zwiniętego w kartonowym pudełku....

Teraz, bukszpan rosnący na Nim jest już duży.
Nawet Mama mi mówi, że chyba go wykopie i przywiezie do mnie, bo nie wiadomo co z działkami będzie.
A jeśli ktoś natrafi na kości i wyrzuci na śmietnik?

-------------------------
Za Tęczowym Mostem czeka na mnie jeszcze parę Istot, które kochałam.
Jest mój szczur Majka, są chomiki- Tuptusia, Biała i mysz Myszek.
Jest i kot- Asani.
Czasem myślę czy Iwan też? Czy odszedł Tam, czy żyje u kogoś...?
--------------------------------------

Po odejściu Groszka powiedziałam sobie, że już tak mocno psa nie chcę kochać.
To jego odejście tak bolało...
Ale...
Po Groszku, w maju 2011 roku przyniosłam do domu Dudka.
Jest z moimi Rodzicami.

Ze mną są Ruda i Garip.
Kocham je znów mocno.
I jak pomyślę...to aż mnie ściska...

--------------------------------------------

"Śladem Twych łap dojdę tam, gdzie chcę
Ale myślę, ze nie zostawisz mnie
Samej, na tej nowej drodze
I już na horyzoncie zobaczę Twój kształt
Serce mi zabija, serce, którego brak

Ciało zostało na dole, dusza wzleci w mrok
Ku ścieżce, którą szedłeś sam
Obejrzę się za siebie i zobaczę sen
I tak jak Ty- ruszę w dal
Teraz z Tobą- noga w nogę
Z Tobą- moim Psem"

(moje, Ostaszów, 24.07.2001)

Tęczowy Most (z internetu)








środa, 30 października 2013

"Jak suche liście".....

Tak mi się tytuł mojego posta dzisiejszego z Huxley'em skojarzył.
Dobra lektura...
Muszę powrócić.

Jakiś mnie dziś wqurw dopadł i niestety, ani na hormony zganić, ani na aurę. Nie wiem co za "bies mnię napadł". Absorbery też rażone, bo Młody co chwila Młodą łup (przewraca na ziemię, potrąca), to jej coś zabiera. Ta w ryk, jak na świeżo naładowanych bateriach. Łaaaa!- bo łup. Łaaaa!-bo coś jej nie wyszło. Łaaaa!-bo odeszłam bez zapowiedzi do drugiego pokoju....Łaaaa!- bo...Łaaaaa!

Czekałam aż dzień dobiegnie końca, bo już nawet miałam plan, żeby posadzić je przy parówkach, włączyć bajkę i rzucić się w liście.
Jesiony dają czadu, dąb czerwony sąsiada też, dęby i lipy wkoło także. 
Nasza przybramowa zwężka Venturiego zasysa nam liście ... mam wrażenie z terenu 300 m. 
Dwukrotnie już paliliśmy. Znów czeka nas chwytanie za grabki.

Jagoda wygrzewa się na kupie liści

Kicia jak zwykle tylko się przygląda zamiast pomóc
Wczoraj nawiedziłam Sztygarowo, z Młodym u dentysty. Przy okazji szukałam jakiejś czapki dla siebie i- oczywiście - nie znalazłam. Nie ma.
Nie ma czapy dla Tupai.
Ciepłej. Do luźnego stroju.
Brązowej, albo zielono- brązowej, z żółtym na przykład. NIE MA.

Za to w sklepie, który z nudów ( w oczekiwaniu na otwarcie punktu operatora sieci komórkowej), weszłam do sklepu z chińszczyzną (fuj!), a tam zobaczyłam wywłokę.
Tak. Wywłokę.
Nie wiem czym Nadzieja będzie się bawiła i co do tego czasu pojawi się na rynku, co stanie się modne i "konieczne". Widząc ten wytwór nie dziwią mnie już te ...ekhmmmm.... nastolatki na ulicy.



Barbie to Barbie, ale to to...

Wybaczcie. Do klimatów gotyckich i Burtona droga daleka.
To taki tani, rzeczywiście chiński wyrób, wzorowany na ...czymś. Niestety (?) nie wiem na czym.
O ile dzieweczka  z "Gnijącej Panny Młodej" ma swój niewątpliwy urok, to powyższy koszmarek już nie.


"Gnijąca panna młoda" fot. internet
Tak na marginesie bardzo lubię Tima Burtona i część jego  filmów kojarzy mi się przednio.
Poza znanym wszystkim "Batmanem", "Sokiem z żuka", czy "Edwardem Nożycorękim", lubię przypomnieć sobie "Jeźdźca bez głowy" czy wspaniałą "Wielką rybę", albo pośmiać się przy "Kosmici atakują".

Zmianę czasu wymyślili debile.
Mądre zwierzęta i dzieci nie przejmują się ich wymysłem.
I tak- jak budziły się o siódmej czasu letniego, tak teraz budzą się o szóstej.
Psy głodne o swojej porze. 
I tylko ja, otrzymałam parę dni (aż dla mnie różnica się wyrówna), na poczytanie,odpoczynek wieczorny, bo po dwudziestej (zamiast dwudziestej pierwszej), Absorbery już śpią.

Znów robi się chłodniej.
Przedwczoraj pięknie zachodziło słońce.

Właśnie dlatego nie mam w tym oknie żadnej firanki....







czwartek, 24 października 2013

Tupaja dostaje paczkę od Ondraszy i walczy z zielskiem.

Czekałam, czekałam...no i się doczekałam!
Byłaby wczoraj, ale listonoszowi rozkraczyło się auto i po naprawie  elektryki dopiero dziś dostarczył.
Paczkę od Ondraszy!
Poszczęściło mi się i wygrałam u niej  Candy!


Nie umiem w takich przypadkach zachować spokoju i wrodzona niecierpliwość każe mi zabrać się do destrukcji opakowania i szlachtowania sznurka.
Nawet zupę zostawiłam!
Śmiać mi się chce zawsze w takich chwilach, bo latam po pokojach, szukam nożyczek, odpowiadam w locie Absorberom, podnoszę coś z podłogi (co upadło oczywiście), zamieszam w gotującym się makaronie do drugiego i takie tam inne jeszcze.

Ondrasza mnie uszczęśliwiła.
Nie dość, że qbas przepiękny- dla mnie- owadziary i chlorofiloluba deseń przedni. 
Jest łączka, są motyle, jest i trzmielu.
Podkładka także florystycznie dotknięta.
Kubeczek z pokryweczka i sitkiem, co by z fusów wróżyć nie można było, a i na zębach pokazywać.


Do naparzania, mimo, że jestem obecnie kofeinowa, moja ulubiona zielona, z płatkami jaśminu.
Herbatę tę znam, bo kupowałam ją kiedyś często.
Była u nas (kiedy jeszcze mieszkałam w Lubinie) łatwo dostępna.
Firma, która ją "produkowała" znajduje się w Lubinie, a właściciel- bardzo sympatyczny Pan, jest mi osobiście znany, jako, że był częstym bywalcem firmy, w której pracowałam.
Z czystym sumieniem mogę polecić sklep internetowy Five O'clock . 
A przesłana mi herbata nosi logo Tea Club, który należy zresztą do sieci Five'a.

Całości herbatowego "wypasu" dopełnia mieszadełko z cukru trzcinowego (czyż tak?) i słoiczuś konfitury pomarańczowej.

Ale- to nie wszystko.

Ondrasza zadbała także o mój "ogród".
Piszę w cudzysłowie, bo tyle jeszcze przed nami, żeby coś z niego pięknego i pożytecznego zrobić.
Choć pożyteczny to on jest na pewno dla wszelkich owadów żyjących pod masakrycznie rozbuchanym perzem, w zaroślach odroślowych śliw i bzach czarnych.



Wraz z odręcznie wykaligrafowanym listem z gratulacjami i życzeniami powodzenia w wysianiu i wysadzeniu roślin, zastałam cebulki szafirków, czosnku Ostrowskiego i krokusów.
Już przemyślałam gdzie je posadzę i myślę, że będzie im dobrze. 
To teraz, a na wiosnę- są nasiona kosmosów, aksamitek i nagietków.

Nagietki i aksamitki bardzo lubię.
Kosmosy z resztą też, także Ondraszo! Dziewczyno- strasznie mnie ucieszyła ta przesyłka od Ciebie!



Wzniosłam już Kubkiem toast, za Ofiarodawczynię no i za wspaniałą przyszłość nasadzeń :)

A herbata...szkoda, że nie weszła  do pudełka, które to z kolei mam od Inkwizycji .




-----------------------------
A ja uwijam się jak mogę.
Październik daje nam fory; ciepło, popracować można by w ogrodzie, na podwórku.
Można by.

Czasem mi się udaje, a czasem nie.
Absorberce ostatnio ciągle coś przeszkadza. W ogóle jakaś taka się mazgajowata zrobiła. 
Mam nadzieję, że to przejściowe.
Dziś miałam w planie wyrwanie perzowi kolejnego paska ziemi, ale się nie udało.
Rozryczała mi się baba i już.
Trzeba było wracać.

Poszła wcześniej spać.

A tu tyle roboty jeszcze.
Chciałam powyrywać pokrzywy, przyciąć bzy, zrobić porządek z tymi odroślowymi śliwkami. 
Poprzycinać na tyle, żeby dzieci oczu nie wydłubywały sobie, a co mniejsze i da się sekatorem-  to ciach.

Śmiałam się ostatnio z Kamaxem, że na ten ugór z trawami, perzem i śliwkami to by się nam żywa kosiarka kozia przydała.
Może... kiedyś?

-----

P.S.
Z racji dobrego nastroju, jak dopełnienie.
Kiedyś już o tym pisałam.
Piosenka z Teległupków, od minuty 15:00 do 21:15.
Wymiękam przy śpiewie owieczek....
(Pozdrowienia dla Rogatej!)

niedziela, 20 października 2013

Jak widzę quada- nie jestem rada, jak widzę motor (a)- zmieniam się w upiora!

Tytuł dzisiejszego posta mocno dość zespolony w formie z kretowatą kukurydzą
Zanosiłam się od śmiechu, dziewczyny szalały z kolbami i ziarnem :) Mnie weny zabrakło, ale całe szczęście na inne sceny z życia jak najbardziej.

Dziś wietrzyłam swoje stado.
Tym razem znów zajechałam pd Bazaltową Górę, co by Garip zadem popracował pod górkę.



Nie minęło parę minut zanim wygramoliliśmy się z Foxa, a już usłyszałam jeden z tych odgłosów,które potrafią doprowadzić mnie do qrwicy i obudzić drzemiącą we mnie Alekto.
Quady. 
Do tego motocykle crossowe.

Czasami je słyszę, jak jadą ścieżką polną, jakieś 400-500 m od domu.
Tym razem gnoje wybrali sobie las. 
Oczywiście usłyszeć ich można na terenie całego Pogórza. A ogólnie- ten syf jest wszędzie.


Nie było mi dane- całe szczęście- oglądać ich z bliska, tylko i aż tyle, słuchać warkotu ich maszyn.
Za to nie usłyszałam żadnego ptaka ( a lasy pełne dzięciołów, drapoli), ani szumu wiatru.


nowiny24.pl


Bo i po co?
Przecież las to miejsce stworzone do takiej jazdy.
I nie tylko las.
Pola, łąki.
Tereny podmokłe.
Doliny potoków.

A co!
Trza adrenaliny!
Wrzasków, ryku, bluzgów błota.
A potem można jeszcze umyć motocykl czy quada w rzece, potoku, jeziorku.
Co tam erozja!
Co tam zanieczyszczenia!
Co tam hałas!

Mam -to jeżdżę. Wolny kraj!
I tak banda kretynów i kretynek rozjeżdza lasy i inne do tego nie przeznaczone miejsca, dodatkowo narażając zdrowie i życie innych ludzi. O paru historiach ze zgonem w tle ( i to niestety nie quadowca) słyszałam. Do tego dochodzi totalne poczucie rozpasania i przekonanie o bezkarności.
Całe szczęście w wielu Nadleśnictwach zaczynają z tym robić porządek, a przynajmniej próbują.

Tak akurat próbują coś z tym zrobić przeciwnicy quadowców. Hmmm...Powiem tak- dyskusyjny pomysł....


Fakt, że nie ma zbyt wielu torów,na których właściciele tych pojazdów mogłoby się wyszaleć. 
To jednak nie tłumaczy ich wjazdów do lasu i w inne cenne przyrodniczo miejsca. 

Kiedy minęły mi już poty gorące i złość minęła- oczywiście za sprawą puszystych dywanów liści i całej feerii barw Złotej.
A że na Bazaltowej występują moje ulubione buczyny sudeckie (tu żyzna) i kwaśne dąbrowy to serce mi roście normalnie....

Wstyd się przyznać, ale do tej pory wchodziłam na Bazaltową do granicy wieży. Ostatnim razem i dziś zaszłam dalej, aż do- jak się okazało- punktu widokowego. Jeśli wytną parę niewielkich drzewek, które już ładnie zarastają widok ;) to oczom ukazuje się bardzo ładna panorama.
Na pierwszym planie, oczywiście Paszowice, a dalej Mściwojów, wioski wkoło, pasmo Wzgórz Strzegomskich, masyw Ślęży.



Zdjątka marne, bo komórczakiem, poza tym zalegała "gruba pochmura".

Na dniach oczekuję przesyłki.
No...traf chciał, że wylosowano mnie w Candy u Ondraszy. :)
Bardzo się cieszę, bo raczej nie mam szczęścia w te klocki...

Oczywiście, jak mi Garip listonosza nie zeźre razem z przesyłką to zaraz wrzucam na bloga co by chwaleniu stało się  zadość !




niedziela, 13 października 2013

...

Dziś piękny dzień.
Polska Złota w pełnym rozkwicie.
To nic, że mgły, że z liści, przy podmuchach lekkiego wiatru, krople nocnego deszczu wpadały mi za kamizelę i moczyły włosy.

Kolejna niedziela pod znakiem przewietrzenia psich futer.
Tym razem z rana.

Oganiałam się od Absorbera, który- jak każde dziecko i zwierzę, przyzwyczajone do rytuałów, pór z posiłkami, czasem zabaw i spacerów, nie mógł pojąć, co tej matce odbiło i zamiast robić śniadanie, ubiera się, przytracza "nerkę" i zbiera do wyjścia.

Nie, nie, aż tak złą matką nie jestem.
Tym razem tato zrobił śniadanie, ale musiałam dokonać chyba z czterech pożegnań z buziakami, papaniem i całą resztą ozdobników.
Były łzy. Nie moje....

Oczywiście nie było mowy o spokojnym puszczeniu Garipa, bo grzybiarze nadal w natarciu.
Nie to, że mój pies rzuca się na ludzi z chęcią pożarcia, ale budzi on w ludziach naturalną obawę, a ja nie mam ochoty najmniejszej na jakąś drakę.


Zrobiliśmy szybką rundę w okolicy Rezerwatu "groblowego", pooddychałam świeżym, nasączonym oparem mglistym, liśćmi i z lekka pożółkłych już traw i wonią dzików powietrzem. 
Lekka przebieżka, bo i ja kondycji nie mam.

Cóż.

Łażenie za wózkiem i z Młodymi nie wymaga mega zaawansowanej tężyzny. Przynajmniej jeśli chodzi o nogi i wydolność krążeniowo- oddechową.

Mam jednak zawsze presję w miarę szybkiego powrotu do domu.
Nie to, że nie ufam temu co tam zostawiam i co zastanę, ale...
Jakieś poczucie obowiązku każe mi z lekkim nerwem już wracać, bo... COŚ.

Może poczucie, że coś tracę jak mnie nie ma?
Z drugiej strony żałuję, że muszę wracać, bo bym się jeszcze powłóczyła, ubabrała....
Czasem chciałabym się sklonować i nie musieć wybierać.

Jedna ja- szlajałaby się od śniadania po późny obiad po lasach i polach z psami, druga- zajmowała Absorberami, trzecia- czytałaby, rysowała, przypominała deutsche sprache, którą kiedyś całkiem dobrze władałam, a teraz aż żal o tym myśleć. Schade!


Nie musieć wieczorem walczyć z dwiema pokusami...Snem, a czymś... zgoła innym. 
Ech, życie, ech!





sobota, 5 października 2013

Kulinarnie w Tupajowisku i o temperaturze względnej...

Przesadnie niska, momentami,temperatura pokojowa zaczęła nam doskwierać.
Zarzucony do Unicala węgiel rozgrzał wczoraj nasz dom.

Pojęcie względne, to rozgrzanie.
Patrząc na Absorbery z wypiekami na twarzach, widząc siebie i czując jak "żar z rozgrzanego brzucha bucha" myślałam, że przesadziłam z wsadem nadgryzionych zębem grzyba i owadów sztachet z niebyłego płotu.

Zerknęłam okiem swym uważnym na termometr i aż się zaśmiałam na głos. 
Całe 18 stopni!

Dajcież spokój.
Jak możliwe jest, że ludzie żyją w temperaturach 22-24 stopnie. A sama takich znam i ...wiem, że żyją. Mało tego! Nie wyobrażają sobie w okresie chłodów temperatury niższej niż 22 stopnie.

Całę szczęście każdy kocioł kiedyś wygasa, kiedy mu się niczego nie dorzuca i tak, ku pociesze nas wszystkich, osiągnęliśmy znów nasze magiczne 15 stopni.

Dziś apiać to samo, bo mimo ciepłego dzionka, noc zapowiada się na chłodną.
Także kocioł nakarmiony, a ja siedzę w pidżamce jeno.

Pischinger zrobiony.
Będziem jutro pożerać. Z Absorberami oczywista, a  Absorberka mlaskać będzie i mówić : "Mniaaa-m!".

Ostatnio dostałam podejrzanego pałera i nie dość, że wczoraj umyłam okna w trzech pokojach, które zamieszkujemy (w sumie 8 okien), to na dodatek mogłam sobie dogodzić (przynajmniej taki miałam zamiar) plackami ziemniaczanymi.
Kamax placków nie lubi. Chyba, że z gulaszem, a ja owszem.
Korzystając z możliwości zorganizowania sobie posiłku, przygotowałam co trzeba, starłam, odczekałam, odcedziłam, doprawiłam, dojajczyłam i usmażyłam.


Wyszły pysznie, bo ziemniaki fajne, a  właściwie malutko mąki zawsze daję, żeby były chrupkie.
No i rzecz jasna na dużych oczkach tarte.

Niestety....
Łakomstwo. "Kotek przebrał miarę..." i tak dostałam guli w żołądku od tej dobroci gorących, pełnotłustych placków i myślałam, że się zwinę w jedną, wielką pyrę na łóżku.
Oczywiście nie było mowy, bo Absorbery przypuściły na mnie atak zmasowany.

Jeszcze raz uratował mnie ortofosforan.
Zwykle, kiedy dzieciata nie byłam, pomagała żołądkowa.
Tym razem wersja light, chyba mniej zdrowa.

A propos zdrowia.
Te wszystkie produkty eko, bio, et cetera. 

Kamax przywiózł z zakupów jajka:


Nie wiem...Czy mam się spodziewać łatwiejszych wypróżnień?

Tak na zakończenie, przypomniał mi się wierszyk, z domu rodzinnego. 
Nie pamiętam kto go ułożył, bo serce do rymowanek wszyscy mieliśmy wołowe. 
Wielkie, znaczy się.

" Jest salceson i parówki
Chlebem dopchać się też można
Lecz należy jeść z ostrożna
Przytrzymując drzwi lodówki".


wtorek, 1 października 2013

"Pleasure, little treasure"....Kawa, grzyby i reszta.

Ładnie. 
Już czuję oddech Buki.

Dwa dni ze szronem na trawie.
Wyżowa pogoda; wieje, słonko jak ta lala, dech ze wschodu. 
Znaczy- sucho i zimno.


W niedzielny garipowo- rudy spacer nie miałam gdzie auta zostawić, bo wszędzie zaparkowane grzybiarzowozy.


Całe szczęście udało nam się wbić w jedną ze znajomych dróżek, na szlak Alei Modrzewiowej na trasie Wąwóz Myśliborski- Siedmica.




Krótki to był spacer, bo ludzie działali Garipowi lekko na nerwy.
Jeszcze oni- jako tako, ale ta psia drobnica uganiająca się wkoło nich i hałasująca po pimpkowemu. 
A to już "wrrrr". 
Nie chcę ryzykować bawienie się we włókę.

Całe 54 kg lekko pociągnięte by było przez te 70 kg.
Tylko stukot gnatów niósłby się wkoło, a w korony drzew leciałyby dziewki sprzedajne.

Grzybów podobno co niemiara.
Ja przyłapałam jedynie dwie kanie.
Pewnie bym co ułapiła, ale nic, żadnego choćby wora nie miałam ze sobą.

Kanie zostały pożarte w cieście naleśnikowym, a na słoik zalewy octowej zasłużyły sobie opieńki z okolic Przełeczy Radomierskiej, skąd mi je przywiózł Mój Brat.

Za to u nas na cmentarzu ładne sobie grzyby rosną, pod lipami.


Nota bene- widok z cmentarza,przy ładnej pogodzie zacnym jest. 
Panoramę pagórkową posiada i Chełmiec oraz Trójgarb nawet widać....

Żałuję, że na grzyba w tym sezonie się nie wybrałam, a lubię ja to, oj, lubię.
Kiedy znajdę pierwszego, doznaję pobudzenia i już oczy mi z orbit wychodzą, już zamieniam się w łowczynię. 
Jakaś amba mnie dopada,ale tak mam, wierzcie mi. Ciśnienie rośnie,podekscytowanie...
Wariatka....

Namiastkę tego mam z ... kasztanami :)
Zgadnijcie kto nazbierał najwięcej kasztanów?
Absorbery w liczbie dwóch czy ja?



Rodzice sprawili mi przyjemność zaparzania kawy w bardziej cywilizowany sposób i o ile dalej jestem fanką kawy Ojca- Carte Noire w wersji instant, to południową małą czarną  zaparzam w tym, co znam z mojego pobytu u Mojej Kumpeli Kochanej Magdaleny w Makaronii.


Nie muszę pisać jak pachnie kawa parzona w ten sposób i jak pachnie dom, pod warunkiem, że w tym samym czasie nie gotuję psom żarcia z przełyków, tchawic i śledzion wieprzowych.

Sezon na dobre jabłka rozpoczęty.
Niestety kupne, ale takie, że...mogłabym kilogramami pożerać.


Koty lgną do domu.
Kicia nie ma wstępu, bo zaraza zawsze mnie wpieni coś zrzucając, pożerając. Nie ma!
Trzaskających o futrzasty tyłek mrozów nie ma, korytarz jej zostaje.

Jagoda, bardziej cywilzowana i bardziej z nami zżyta, śpi po pochłonięciu resztek ze śniadania, albo na łóżku, albo na parapecie. 
Zawsze zastanawiało mnie jak koty znoszą leżenie z nosem na ruszcie grzejnika.
Aż słyszę trzaskające im naczynia krwionośne w nosach! 
Smarki chyba im przysychają!

Jagoda liczy barany