.

.

sobota, 10 września 2016

Tupaja zamotana...:)

Aura letnia, niemal doskwierająca.
Trzydziestostopniowe upały nie powodują u mnie klaskania uszami, choć może by mi to pomogło w ochłodzeniu się. 
Pamiętacie teren zryty przez koparę, przy okazji przedświątecznej awarii rury? 
Ano, wydobyta na powierzchnię glina, z lekka przekopana przeze mnie, wymieszana w miarę możliwości z kurzakiem, słomą- daje radę. 
Znaczy- pomidorki koktailowe dają radę. Otrzymawszy w dołek kompost, dzielnie sobie radzą. Niepodlewane, niepodwiązane.

Z tym ostatnim wiąże się pewna niedogodność. 
Niektórych pomidorków nie znajduję, niektórych nie jestem w stanie wyciągnąć w stanie nienaruszonym. Czasem, sięgając po nie, natrafiam na tyłek pomrowa, co nie jest szczególnie przyjemne. 

Dziś, prócz przerabiania darów natury w postaci pomidorków, ziół - w sumie już resztek, jarzębiny i ogórków, zabrałam swój szanowny tupajowy tyłek i udałam się do Janowic Dużych, gdzie lokalni organizowali warsztaty rękodzieła ludowego. 
Prócz zajęć ceramicznych, było tworzenie wieńców dożynkowych i coś dla mnie- czyli motanki. 
Te lalki chodzą mi już długi czas po głowie, miałam już gdzieś dalej się wybrać, a tu- samo przyszło, niemal pod próg.
W grupie zainteresowanych, pół na pół dojrzałych kobitek i dziewczynek trafił się nawet jeden chłopak. 
Początkowa niepewność w tworzeniu lalek, w miarę jak sobie człowiek radzi, myśli, nadaje do niej, przemienia się w coś- przynajmniej u mnie, że gdyby nie to, że pora już była późna, a terenów nie znam, zostałabym i motała dalej.

Początek

Koniec
 Zajęcie będę miała na długie jesienno- zimowe wieczory....
Teraz tylko zbierać materiały.
Życzeń też sporo do obsadzenia :)

Małe spostrzeżenie, poczynione podczas motania. 
Dziewczynki, około 10-12 letnie, z zacięciem działały, póki nie przyszła matka. 
Goniła je do domu. 
Nie chciały, prosiły.

Matka, zniecierpliwiona, zaczęła pomagać. 
Na córki- "ale mamo, ty nie możesz dotykać"- "mogę". "Choć wreszcie!". "Mamo jeszcze nie skończyłam...". " W domu zrobimy. Pomalujemy twarz". "Nie można! One nie maja twarzy". "Jak to nie mają. To co to za lalki?!" "Dawaj, utnę ci to". "Nie ucinaj, nie można!" "To jak ja mam ci to uciąć, cholera!..."

I tak dalej w ten deseń.
Widziałam jak dziewczynka pomału traci wolę walki o lalkę, a bezwzględna, głupia matka depcze to zdrowe zainteresowanie dziecka.

Nie twierdzę, że jestem doskonałą matką i zawsze mam cierpliwość.
Ale tu, naprawdę żal mi było.
Cóż jednak zrobić. 
Czasem trzeba się zamknąć i robić swoje. 
Motanki....

Droga do Janowic była ciekawa, właściwie w każdej z miejscowości istniał dwór, folwark czy pałac.
choćby w samej wsi. 
Na mojej fotce, z drogi, z zabudowaniami folwarcznymi i łaciatymi, w zaniedbanym gospodarstwie.



A tak z bliska:

dolny-slask.org.pl


Poniżej - dawne:

dolny-slask.org.pl
Winnica, wioseczka, przez którą też dane mi było przejechać. 
Stare dobra cysterskie. Po folwarku zostały tylko ruiny, niestety.
Sichów, którym muszę bardziej rozeznać, ma zabytkowy park, stworzony przez podróżnika i przyrodnika  Manfreda von Richthofen. 
Zbieżność nazwisk- Czerwony Baron, znany w historii I wojny światowej lotnik -  też się tak zwał. 

Piotrowice, także na trasie to także wieś z ruinami barokowego pałacu.

wroclaw.dolny.slask.pl
 W latach międzywojennych.

wroclaw.dolny.slask.pl
Powrót szybszy niż dojazd, droga kręta, ale łatwa do zapamiętania. 
Z resztą- kierowałam się na zachód...


Punkt 19:30 dziefczynki zamknęłam.

Zanim zniknęłam w domu, dwóch rowerzystów w opciskdupkach:
- Ja, pier...le. Nie ożenię się
- E, przestań, nie jest wcale tak ch...owo!


Kurtyna!

środa, 7 września 2016

Przemyślenia podróżnicze

Skończył się dziesięcioletni okres pewnej historii.
Z fajnymi ludźmi.
Tak być musiało, bo życie wytyczyło inne drogi, po których Tupaja już toczyć się nie  może.
I to nie dlatego, że waga przeskoczyła pewną rzadko oglądaną przeze mnie liczbę, tylko fizycznie- nie było już możliwości na takie pracowanie.

Odwiedziłam też w związku z tym Sztygarowo i po raz kolejny utwierdziłam w przekonaniu, że maupą z dużego miasta nie jestem, nie byłam i nie będę.
Jakoś tak wszystko na mnie w tym większym mieście włazi, napatacza się, oblepia.
Fuj.

Nigdy Lubina nie lubiłam.
Obrzeża, lasy, owszem.
Cóż z tego jednak, skoro wszystkie miejsca, które pamiętam z dzieciństwa, młodości (wczesnej), zostały w różnym stopniu zniszczone, przekształcone.
Nie ma już "moich" miejsc.

Miasto jest dla mnie takie bezpłciowe. Choć swoją historię ma.
A jednak, wolę to.
Mniejsze, kameralne. Ładne.

Jawor z lotu ptaka

Tu też


Jaworski ratusz

Kościół Pokoju 

Zamek Piastowski

Mnie się podoba, jest klimat małego miasta. Ale bez przesady.
Nie cierpiałam nigdy na syndrom wielkomiejski więc mi to pasuje.
Nie wiem czy 6 lat to czas, w którym człowiek przyzwyczaja się i lubi okolice, w których mieszka, a będąc Tupają lubiącą dziksze tereny, ciężko jest polubić miasto, a Jawor polubiłam.

Dzisiejszy wyjazd, prócz odwiedzin u Mamy, i w byłej firmie, dał mi możliwość spotkania z jednymi z moich ulubionych ptaków- z kawkami.
U mnie, na wsi  ich nie ma. Cóż, kawki wolą miasta.
Piękne są ich pióra, piękne oczy. I to ich "czok", wesoło niosące się wśród blokowiska.

Miałam kiedyś sen o kawce.
Widzę ją, pytam:
- Jak ci na imię?
- Franz. - odpowiada.

Łeb miałam wtedy w dostojewszczyźnie i kafkowskich klimatach więc o takie sny trudno nie było.

Podróż znów męcząca psychicznie, bo z rozryty krajobraz, z ranami w ziemi, ku chwale postępu.
Jadę, widzę te zniszczenia i sobie myślę- po co to wszystko.
Wykarczowane lasy, przemielona gleba.
Rozdzielone populacje większych ssaków, przecięte szlaki migracyjne.
Wszystko po to, żeby jechać szybciej, żyć szybciej, szybciej umrzeć.
Przewieźć jaja niemieckich kur, jakbyśmy własnych nie mieli...

Jadę, zwalniam, bo sowa leci.
Trąbią.

Jadę, zwalniam; wieś.
Debil właściciel puścił Burka na wieś. Burek idzie do kumpli po drugiej stronie drogi. Widzę to; zwalniam.
Trąbią.

I dlatego wolę siedzieć u siebie.
W tej Krainie Wygasłych Wulkanów. I choć i tu macki S-3 ki sięgają, bo i węzeł u nas ma być, to mniej strasznie to wygląda, bo drzew mniej. Za to nasze sarny i zające, i kuropatwy...
Walka z wiatrakami.
Nie zatrzyma się tego, ale nie zmienia to faktu, że za każdym razem żałość mnie ogarnia i wściekłość na człowieka. Na to co wyprawia.
I po co?
Dla kolejnego tabletu, pełnego wózka żarcia, okupionego cierpieniem, marnowaniem wody, energii, nakładem chemii, a które i tak wyląduje na wysypisku...





niedziela, 4 września 2016

Ola nie żyje.

I cóż, że miałam jakiś post śmieszny spłodzić.
I cóż. Nie uda się.

Wczoraj Olka, siedziała w jednym z pomieszczeń; widziałam, że coś jej jest, ale czasem im się zdarza. Gorszy dzień.
Już się poprawiła- pióra na kryzie jej zaczęły błyszczeć, nabrała ciałka...

Wieczorem nie znalazłam jej w kurniku.
Była w innym pomieszczeniu.Zawołałam ją na spanie. Poszła za mną z ociąganiem.
Nie chciała zostać w kurniku.
Już wtedy obawiałam się, że najgorsze nadchodzi.

Rano, znalazłam ją przy drzwiach kurnika.
Martwą.


Była kontaktowa, inteligentna i wygadana.
Jako jedyna kwoczyła już jako niespełna półroczna kurka.
Cudowny ptak, łagodny, dający się głaskać.
Ufny i mądry.

Znów się popłakałam.
Kolejna Strata w tym roku.
Co prawda mogłam się spodziewać, bo przecież "towarówki" żyją krótko.

Ola miała 2,5 roku.

Ola- z lewej; zdjęcie sprzed paru dni


Ola- mama

Ola pokazuje dzieciom, że kosiarki są użyteczne także dla kur ;)

Ola w foxie

Ola z córką, Perłą, która próbowała siąść na jajkach. Przeszło jej.

Oleńka...
III.2014- 4.IX. 2016 r.