.

.

niedziela, 4 stycznia 2015

Jak zwykle roboczo i wojna kompresorowa

Tyle chciałam dziś zrobić, ale doby- a raczej trochę czasu bezabsorberowego nie starczyło.
Pogoda iście domowa, ale wiadomo, że swoje zrobić trzeba. 
Kurom w oczy spojrzeć bym nie umiała, gdybym nie uprzątnęła guana spod grzędy. 
A słomę mam od sąsiada taką ładna, żółciutką i pachnącą, że mam ochotę machnąć się w tę słomę i spać.

Ktoś już to wcześniej zauważył.
Futrzaste, wąsiaste, półdzikie.
Kot nocuje u mnie w jednym z pomieszczeń, na słomie właśnie.
Jakiś jeden z wielu, jakie biegają między Tupajowiskiem, a sąsiadami. Ci mają koty, ale ich to ich, a to to jakieś bezdomne. 
Raz mi mignął. 
Jutro postawię mu miseczkę z suchym. 
Na podorędziu ma wodę więc będzie dobrze.

Kurowscy mnie wściekli.

Mój jedyny trawnik rekreacyjny powoli zamienia się w boisko do rugby.
Wiatr turla wyrwane pazurzastymi łapskami kłęby trawy.

Z dziur łypie, dobrze znany mi, żużel przemieszany z "czymtamjeszcze" i glebą. 
Taki utwór glebopodobny.
Żużel antropogeniczny podścielony glebą ilastą na glinie zwałowej, z konkrecjami złomowymi.
Albo- coś w ten deseń.

Muszę kury poskromić.
Trza zbudować im wybieg.
Już mam to w głowie, teraz tylko środki odłożyć, siatkę kupić, po słupki do leśnika pojechać.
Dwóch Pomocnych będę miała.
Uff.

Sprawcy dewastacji. Brunonowe synusie i kwoki zeszłoroczne
Nataczkowałam się trochę drewna, bo wiata chyba niedługo z wiatrem odleci. 
Dziura na dziurze i szkoda co by tak ładnie narżnięte drewno zamokło.

Tak się składa, że te roboty wszystkie zawsze w niedzielę.
Chyba ludziska paszowiccy już przyzwyczajeni, że oni ze mszy, a ja coś taszczę, coś pcham, coś rżnę- dziś wyrżnęłam grubego na moje przedramię jesiona. 
Uwielbiam, ale nie metr od ściany domu.
Wiem, wiem...i tak tam bzu pełno rośnie i wżera się w dom.
A sok z kwiatów i owoców taki dobry. 
I zdrowy. 
I Bzionki tam mieszkają. 
Na pewno.

Pełnia.
Kiedy Łysy pełnym swym obliczem się uśmiecha- często mnie nosi.
Dziś raczej pozytywnie.
Pewnie jeszcze więcej bym zrobiła, ale doba nie z gumy, a ja pragnęłam coś zjeść wreszcie i się wypryszniczyć.

Miałam tylko jeden mały zgrzyt.
Na stacji benzynowej.
Ponieważ moje wentylki- przepraszam Foxiunia, są do duszy, a przynajmniej jeden, zastałam dziś rano flaka w prawym przednim kole. 
Wcześniej flak już bywał, dodmuchiwałam, ale fakt stał się faktem- nie ma powietrza. Turgor niemal zerowy.

Dzięki K. mogłam pojechać na zakupy. Sama bym rady nie dała.
Śrubaski się zapiekły. Łapki bym sobie powykręcała jak powrozy, a bym koła nie zmieniła. 
Tedy pojechałam na cepeen dmuchnąć w oponkę i skontrolować resztę. 
Kompresor naprawiony (trwało to z tydzień- cóż, dmuchanie na stacji nic nie kosztuje, po co śpieszyć się z naprawą czegoś, co nie przynosi profitów?).
Stanęłam grzecznie, czekając, aż pan od wypasionego vw sobie dmuchnie.
Dmuchał spokojnie,z namaszczeniem.
Pieścił te swoje wentylki, że aż miło było patrzeć.
Miałam dobry dzień więc mnie to nie wkurzało.

Pan sobie nadmuchał, a ja w międzyczasie, na przeciwko, w przestrzeni między panem dmuchającym, a jego wypasionym autem ujrzałam inne auto, czające się do kompresora.
Wiedziałam.
Już mi gul skoczył, bo nienawidzę cwaniaczków.
Oczywiście, kiedy pan dmuchający swojego vw ruszył, drugi pan w czerwonym czymś już zajął jego miejsce.
Machnęłam parę razy łapkami i wskazałam, że to ja teraz sobie dmucham. 
Pan wysiadł z auta chyba nie widząc moich rąk energicznie przecinających powietrze w nieco nieświeżym już Foxie.
Podjechałam do niego, zostawiając 2 cm między naszymi zderzakami.
Nie, nie...
On nie miał biustu, a ja nie mam zderzaków.

Pan wycedził:
-Oj, no dobrze, niech będzie, pani pierwsza. Myślałam, że nie chce pani korzystać!

Nie, qwa, tak sobie stoję, z nudów na stacji i patrzę jak inni dmuchają!
Taką mam korbę.
Kręci mnie to normalnie!

Nie musiałam odpowiadać, bo chyba wygląd mojej twarzy mówił za siebie.
Dmuchnęłam Foxa i pojechaliśmy na zakupy.
Odkryłam, że ludzie jeszcze nie szykują się do wielkiego żarcia w 3 Króli. 
Pusto!

A w domu, po taczkowaniu, sprzątaniu, rżnięciu jesiona, rąbaniu drewna na rozpałkę,przewietrzeniu Garipa i Rudej (wielkie samozaparcie przez wzgląd na ziiiimno i wietrzysko dające się we znaki odwłokowi), myciu garów, podłóg...mogłam zjeść.

Naleśniki z soczewicą.
Ogór zakisły do tego.
Ech...chwila radości po pełnym roboty dniu....;)





4 komentarze:

  1. Te samochody....Magda znowu się zatkała, nawet wycieczka autostradą do Sochaczewa i nazad jej nie pomogła, czyli warsztat...Qwa, nie lubię. Metrem do huty mus gnać i potem przesiadka. Szkoda, że po niedzieli, pasteli machałam oj machałam, ale czas pazureiry naszykować i koszulę białą uprasować.....huta czeka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nalesnikow z soczewica jeszcze nie jadlam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo pracowity dzień! Szkoda, że ten jesion tak blisko domu... Uwielbiam te drzewa. Kiedyś jeden rósł koło mojego domu rodzinnego, ale też trzeba było go ściąć, a był stary już, ogromny. Pień posłużył jako ławka.
    Naleśniki z ogórem wyglądają pysznie:)))

    OdpowiedzUsuń
  4. A mój Gucio juz tęskni do mechanika. Jak jest mokro, to coś mu przerywa. Ani chyby przewody do wymiany...Że o oponkach nie wspomnę, bo też flaka w dwóch kołach łapię... Ech. A nalesniki z soczewicą dobreee:-)))
    Do Siego roku!
    Asia z Siedliska pod Lipami

    OdpowiedzUsuń