Nie tak całkiem dawno, pisałam, że "wszystkiemu winne łosie".
Teraz, jak się okazuje, ponad sześciuset wypadkom podczas majówki Polaków winna była.... piękna aura.
No tak- znamy już łosie, dziki i sarny rzucające się na samochody, nieobce nam drzewa- te- jak wiadomo całkiem złośliwie to robią- wpadają na kierowców, ba! Wszyscy wiemy, że często właśnie wtargnięcie drzewa na jezdnie jest przyczyną kolizji i nieszczęścia.
Nie będę się tu rozwodzić tak nad korytarzami ekologicznymi (do migracji zwierząt), które przecinamy swoimi drogami, ani do zadrzewień przydrożnych- które- nota bene można by wzorem północno-zachodniej Polski obsadzać gęstymi pasami nasadzeń krzewów rodzimych.
Stanowiły by bufor między otwartą przestrzenią a jezdnią, zatrzymywały śniegi, częściowo zakusy zwierząt, co by sobie skiknąć przed autem na drugą stronę, a jednocześnie stanowiłyby ważny i cenny element biocenoz.
Chodzi mi o lekkość z jaką ludzie zrzucają winę z siebie na innych. Także na warunki atmosferyczne.
Co ma piernik do wiatraka- wiemy-: mąkę. Jednak co ma piękna pogoda do skali wypadków na polskich drogach? Chyba tylko to, że rzeczywiście porywa moich rodaków ułańska fantazja i nie myślą o niczym innym jak zaszaleć w drodze na grilla u cioci.
Ja mam tej aurze swoje do zarzucenia także- a jak!
Po tygodniach temperatur oscylujących za dnia koło 11 stopni, nagle rzuca nam się na łeb 30 w cieniu. Zero łagodnego przejścia z przyjemnych 17-20 stopni..Nie, od razu łup! i upał.
A ja- nogi jak przy słoniowaciźnie, żadne buty na stopy nie wchodzą, ciśnienie...Jakie ciśnienie?
Któregoś z tych "pięknych" dni rano obudziłam się z dziwnym uczuciem, że mało życia we mnie. Ciśnieniomierz potwierdził: 102/60...
Żyjesz, babo? Chciałoby się rzec.
No- jakoś muszę. Kawa pomogła dobić do 119/69...Pięknie.
Chylę czoła przed moimi Rodzicielami, którzy mnie przyjęli pod swój dach z Młodym, kiedy to mój K. starał się poskromić walące się nadproże okna.
Udało się to połatać, ale wyszła na jaw schorowana część domu i wiemy już, że sufit cały do zwalenia...
To dopiero jednak po przygotowaniu pokoju "żółtego", żebyśmy prócz "różowego" mieli gdzie żyć we czwórkę.
Dziś- od wczoraj właściwie, wytchnienie w pogodzie- przyjemne 17 stopni, pochmurno i wieje.
Próbuje zbierać siły na następne tygodnie. Zwłaszcza ten, w którym się rozwiążę.
Żeby nie było, że tylko utyskuję na tę gorącą majówkę.
Rozbuchała się przyroda.
Lilaki zakwitły niemal z dnia na dzień, przekwitły żonkile i tulipany, trawa zielona- aż ociekająca kolorem. W ogóle wszystko piękne, żywe, pełne energii i chęci do życia.
Ja- w sumie też, choć już ciężko...
I może dlatego właśnie troszkę dorzuciłam do gara swoich pretensji w sprawie długoweekendowej aury....
no masz rację, zawsze kłody pod koła- drzewa, sarny, pogoda... i masz rację w kwestii zadrzewień i korytarzy eko. Ja też marudzę, mimo nieciąży... a do Siedmicy nie pojechałam przez tę zołzę towarzyszkę podróży, więc tym bardziej marudzę. Lepiej mieć w stanie bł. ciśnienie niskie, niż wysokie, czymaj się jeszcze przez chwilę!
OdpowiedzUsuńTak tak wszystko do d....zgoda co do słowa.
OdpowiedzUsuńŻyczymy siły na te ostatnie dni (ma być normalnie-chłodniej) u nas w Krzyżackiej krainie i tulipany żonkile i lilaki w stanie pączków jeszcze.
Pozdrawiamy