Ssie mamę, trochę się porozgląda, zrobi kupę, trochę lub więcej uleje (kolejność do wyboru) i śpi.
Na razie śpi.
Jak pójdzie w ślady Brata- nie będę miała lekko...
Ten "ślumpił się" całymi dniami i jak znikałam z pola widzenia włączał alarm- ALONE !i płakał.
Stąd też albo tankował mleko, albo wisiał na kontakcie wzrokowym ze mną.
Nie muszę chyba tłumaczyć jak to się odbijało na kondycji domu, dbaniu o obiady czy inne tam fanaberie...w rodzaju wyjścia do toalety.
Nie tylko u nas nowe życie.
W naszej stajni, która nadal służy na razie za przytulisko dla bebechów samochodowych, sanek i wszystkiego co się może jeszcze przydać, założyły gniazdo dymówki.
Samica siedzi na jajkach.
Mam nadzieję, ze nasze kotki nie przyczynią się do osierocenia przyszłych pisklaków tudzież nie zamordują ich.
W powietrzu fruwa "wata" z kwiatostanów topól, pyłki różnorakie. Na alergików pada blady strach!
Sama nim byłam.
Czasem jeszcze kichnę sobie, ale już mniej.
Żyjąc w dobie detergentów, czystości dziwnie pojętej, wyręczamy nasz system immunologiczny z należnej mu roli. Ten- nudząc się, zaczyna walczyć z substancjami, które z alergenami w normalnych warunkach nie mają nic wspólnego.
Czy nasi przodkowie kichali wskutek wdychania zarodników pleśni? Nie sądzę.
Śmiem twierdzić, za niektórymi naukowcami, ze alergie i astma to choroby psychosomatyczne.
Duszność jest wynikiem nadopiekuńczości rodziców, "przytłamszenia" miłością, źle pojętą opieką, a także kontrolą dzieci przez matkę czy ojca.
Powoduje to spinanie się, a co za tym idzie skurcz...oskrzeli na przykład.
Wielu ludziom mijają objawy alergii czy astmy po opuszczeniu rodzinnego domu.
Uczuleni na pleśnie, kurz, sierść zwierząt- trafiają na wieś, do domu z przeszłością, grzybem na ścianach,kurzem, omłotami w ścianach i podsufitce i co?
Nie duszą się...
Magia?
Może....:)
Czasem ktoś wpadnie na dobry pomysł...Tak jak Kamax, który uleczył mnie z uczulenia na oregano- teraz jedną z moich ulubionych przypraw.
Sama uleczyłam się z alergii na kocią sierść...sprawiając sobie kota.
Nasze dzieci chowamy w mało sterylnych warunkach.
Nie szalejemy jak Młody obliże brudne rączki, nie wyparzam smoczków, butelki może parę razy- jak był bardzo malutki.
Dzieci maja styczność ze zwierzakami naszymi, dotykają i smakują otoczenie.
To nie przyroda nas dręczy i zabija- to my sami....
Dziś kolejny piękny, majowy dzień.
Serce rwie mi się już na pola, do lasu...A tu- kicha.
Teraz czas na inne sprawy.
Nie dla mnie na razie błądzenie po chaszczach, taplanie w błocie (oprócz podwórkowego), rycie w ściółce w poszukiwaniu poczwarek...
Nastał czas matkowania i- czasem tęskniąc za dawnym życiem- trzeba zrobić małą przerwę w przejawach własnego żywota.
Dwa, trzy lata...A potem może i Młode załapią bakcyla botanika? entomologa? moluskologa? ornitologa? Zwyczajnego "przyrodnika" o wiedzy ogólnej, z tendencja do którychś szczególnych rodzajów, królestw? Ech...ciekawe, ciekawe...Na ile geny są w stanie to determinować.
Obydwoje z takimi zainteresowaniami, może i młodzież coś z tego załapie? Czy to zaraźliwe?
Miło by było, miast samotnie łazić z czerpakiem po łące, słyszeć u boku wesoły szczebiot rozentuzjazmowanego złapanym chrząszczem czy też rzadkim okazem rośliny małego człowieka.
Na razie musi mi starczać to co za oknem. A tam klimaty przeróżne...
Głownie psowate.
Na przykład Ruda i jej galeryjka na budynku gospodarczym.
Bardzo fajnie się z niej zeskakuje (ok. 1,80 m) i leci na wieś, co przy dość ruchliwej ulicy przyprawia mnie o palpitacje serca.
Rudą nie- bo po co.
Garip z kolej po odpięciu z linki (płot jeszcze nie powstał, niestety), szaleje.
Trudno się dziwić.
Energia go rozpiera.
A co z bzem?
Tak mi sie nasunęło po pierwsze primo-
martwiłam się, ze nie będę miała soku na jesienno- zimowy czas, bo czasu :) nie będzie na poszukiwania krzewów w okolicy, a mama też może czasu nie mieć.
I co się narobiło?
A to, ze jak w poprzednim roku po kątach chowały się u nas jakieś 2-3 krzaki, tak teraz- prawie inwazja!
Cieszy mnie to, bo mogłam dziś dokonać zbiorów i jak tylko zaopatrzeniowiec mój przywiezie cukier i cytryny, zrobię sok.
Przepis na sok z kwiatów bzu czarnego
40 kiści kwiatostanów
2 l przegotowanej wody
2 kg cukru
3 cytryny- sparzone, umyte
Po zbiorze dobrze jest baldachy wyłożyć na stół, tudzież inną płaską powierzchnie, aby ułatwić różnym żyjątkom opuszczenie kwiatów. Za dużo białka w naparze może przyczynić się do jego psucia się :)
Bez zalać osłodzoną, przestudzona wodą, dodać pokrojone w plasterki cytryny.
Odstawić na 3-4 dni , pod przykryciem, w chłodnym (ale nie lodówce) miejscu.
Po tym czasie zlać do butelek.
Pasteryzować- małe butelki- jak po frugo, kubusiach- 15-20 min.
Sok jest rewelacyjny w profilaktyce przeziębień, albo jeśli już nas dopadną. Latem też czasem używam do herbaty.
Po drugie primo...-
Autorzy książki "Żyjący ogród" (J. Paungger i T. Poppe)
piszą w którymś z rozdziałów, że rośliny wędrują za ludźmi. Nie w sensie inwazji, synantropizacji. Bardziej może "magicznie" czyli nie dla twardo stąpających po ziemi.
W swojej wieloletniej praktyce i obserwacjach, zauważyli, że skład botaniczny obejścia domu, ogrodów (nie piszemy tu o gatunkach roślin użytkowych czy ozdobnych), zmienia się po zmianie właścicieli...
U nas można by to też podciągnąć...bzu nie było- teraz rozbisurmanił się, że ho-ho.
Nadmienić należy, że rośliny, które bujniej rozwijają się w otoczeniu ludzkiej siedziby lub też takie, które przybywają do niej to te, których to dany człowiek najbardziej potrzebuje.
W naszym zaniedbanym skrawku ogródka rządzą pokrzywy (przemiana materii, stawy, nerki, krwiotwórczo), bluszczyk kurdybanek, bez czarny, podagrycznik (dna moczanowa, nerki), mniszek (oczyszczanie, jelita, krwiotwórczo) Można rzec wszystko, czego potrzeba do leczenia wspólnych niedomagań.
Ha, tak sobie mów babo, a racjonalista powie- rośliny ruderalne i azotolubne. Gleba odłogowana, wypoczęta, to rosną...Wielkie mi mecyje!
A ja wolę - mimo swej wiedzy o tym i owym, myśleć, ze tak właśnie jest z tym zielskiem, że ciśnie się do nas, a od nas tylko zależy czy wykorzystamy jego właściwości.