.

.

niedziela, 13 października 2013

...

Dziś piękny dzień.
Polska Złota w pełnym rozkwicie.
To nic, że mgły, że z liści, przy podmuchach lekkiego wiatru, krople nocnego deszczu wpadały mi za kamizelę i moczyły włosy.

Kolejna niedziela pod znakiem przewietrzenia psich futer.
Tym razem z rana.

Oganiałam się od Absorbera, który- jak każde dziecko i zwierzę, przyzwyczajone do rytuałów, pór z posiłkami, czasem zabaw i spacerów, nie mógł pojąć, co tej matce odbiło i zamiast robić śniadanie, ubiera się, przytracza "nerkę" i zbiera do wyjścia.

Nie, nie, aż tak złą matką nie jestem.
Tym razem tato zrobił śniadanie, ale musiałam dokonać chyba z czterech pożegnań z buziakami, papaniem i całą resztą ozdobników.
Były łzy. Nie moje....

Oczywiście nie było mowy o spokojnym puszczeniu Garipa, bo grzybiarze nadal w natarciu.
Nie to, że mój pies rzuca się na ludzi z chęcią pożarcia, ale budzi on w ludziach naturalną obawę, a ja nie mam ochoty najmniejszej na jakąś drakę.


Zrobiliśmy szybką rundę w okolicy Rezerwatu "groblowego", pooddychałam świeżym, nasączonym oparem mglistym, liśćmi i z lekka pożółkłych już traw i wonią dzików powietrzem. 
Lekka przebieżka, bo i ja kondycji nie mam.

Cóż.

Łażenie za wózkiem i z Młodymi nie wymaga mega zaawansowanej tężyzny. Przynajmniej jeśli chodzi o nogi i wydolność krążeniowo- oddechową.

Mam jednak zawsze presję w miarę szybkiego powrotu do domu.
Nie to, że nie ufam temu co tam zostawiam i co zastanę, ale...
Jakieś poczucie obowiązku każe mi z lekkim nerwem już wracać, bo... COŚ.

Może poczucie, że coś tracę jak mnie nie ma?
Z drugiej strony żałuję, że muszę wracać, bo bym się jeszcze powłóczyła, ubabrała....
Czasem chciałabym się sklonować i nie musieć wybierać.

Jedna ja- szlajałaby się od śniadania po późny obiad po lasach i polach z psami, druga- zajmowała Absorberami, trzecia- czytałaby, rysowała, przypominała deutsche sprache, którą kiedyś całkiem dobrze władałam, a teraz aż żal o tym myśleć. Schade!


Nie musieć wieczorem walczyć z dwiema pokusami...Snem, a czymś... zgoła innym. 
Ech, życie, ech!





sobota, 5 października 2013

Kulinarnie w Tupajowisku i o temperaturze względnej...

Przesadnie niska, momentami,temperatura pokojowa zaczęła nam doskwierać.
Zarzucony do Unicala węgiel rozgrzał wczoraj nasz dom.

Pojęcie względne, to rozgrzanie.
Patrząc na Absorbery z wypiekami na twarzach, widząc siebie i czując jak "żar z rozgrzanego brzucha bucha" myślałam, że przesadziłam z wsadem nadgryzionych zębem grzyba i owadów sztachet z niebyłego płotu.

Zerknęłam okiem swym uważnym na termometr i aż się zaśmiałam na głos. 
Całe 18 stopni!

Dajcież spokój.
Jak możliwe jest, że ludzie żyją w temperaturach 22-24 stopnie. A sama takich znam i ...wiem, że żyją. Mało tego! Nie wyobrażają sobie w okresie chłodów temperatury niższej niż 22 stopnie.

Całę szczęście każdy kocioł kiedyś wygasa, kiedy mu się niczego nie dorzuca i tak, ku pociesze nas wszystkich, osiągnęliśmy znów nasze magiczne 15 stopni.

Dziś apiać to samo, bo mimo ciepłego dzionka, noc zapowiada się na chłodną.
Także kocioł nakarmiony, a ja siedzę w pidżamce jeno.

Pischinger zrobiony.
Będziem jutro pożerać. Z Absorberami oczywista, a  Absorberka mlaskać będzie i mówić : "Mniaaa-m!".

Ostatnio dostałam podejrzanego pałera i nie dość, że wczoraj umyłam okna w trzech pokojach, które zamieszkujemy (w sumie 8 okien), to na dodatek mogłam sobie dogodzić (przynajmniej taki miałam zamiar) plackami ziemniaczanymi.
Kamax placków nie lubi. Chyba, że z gulaszem, a ja owszem.
Korzystając z możliwości zorganizowania sobie posiłku, przygotowałam co trzeba, starłam, odczekałam, odcedziłam, doprawiłam, dojajczyłam i usmażyłam.


Wyszły pysznie, bo ziemniaki fajne, a  właściwie malutko mąki zawsze daję, żeby były chrupkie.
No i rzecz jasna na dużych oczkach tarte.

Niestety....
Łakomstwo. "Kotek przebrał miarę..." i tak dostałam guli w żołądku od tej dobroci gorących, pełnotłustych placków i myślałam, że się zwinę w jedną, wielką pyrę na łóżku.
Oczywiście nie było mowy, bo Absorbery przypuściły na mnie atak zmasowany.

Jeszcze raz uratował mnie ortofosforan.
Zwykle, kiedy dzieciata nie byłam, pomagała żołądkowa.
Tym razem wersja light, chyba mniej zdrowa.

A propos zdrowia.
Te wszystkie produkty eko, bio, et cetera. 

Kamax przywiózł z zakupów jajka:


Nie wiem...Czy mam się spodziewać łatwiejszych wypróżnień?

Tak na zakończenie, przypomniał mi się wierszyk, z domu rodzinnego. 
Nie pamiętam kto go ułożył, bo serce do rymowanek wszyscy mieliśmy wołowe. 
Wielkie, znaczy się.

" Jest salceson i parówki
Chlebem dopchać się też można
Lecz należy jeść z ostrożna
Przytrzymując drzwi lodówki".


wtorek, 1 października 2013

"Pleasure, little treasure"....Kawa, grzyby i reszta.

Ładnie. 
Już czuję oddech Buki.

Dwa dni ze szronem na trawie.
Wyżowa pogoda; wieje, słonko jak ta lala, dech ze wschodu. 
Znaczy- sucho i zimno.


W niedzielny garipowo- rudy spacer nie miałam gdzie auta zostawić, bo wszędzie zaparkowane grzybiarzowozy.


Całe szczęście udało nam się wbić w jedną ze znajomych dróżek, na szlak Alei Modrzewiowej na trasie Wąwóz Myśliborski- Siedmica.




Krótki to był spacer, bo ludzie działali Garipowi lekko na nerwy.
Jeszcze oni- jako tako, ale ta psia drobnica uganiająca się wkoło nich i hałasująca po pimpkowemu. 
A to już "wrrrr". 
Nie chcę ryzykować bawienie się we włókę.

Całe 54 kg lekko pociągnięte by było przez te 70 kg.
Tylko stukot gnatów niósłby się wkoło, a w korony drzew leciałyby dziewki sprzedajne.

Grzybów podobno co niemiara.
Ja przyłapałam jedynie dwie kanie.
Pewnie bym co ułapiła, ale nic, żadnego choćby wora nie miałam ze sobą.

Kanie zostały pożarte w cieście naleśnikowym, a na słoik zalewy octowej zasłużyły sobie opieńki z okolic Przełeczy Radomierskiej, skąd mi je przywiózł Mój Brat.

Za to u nas na cmentarzu ładne sobie grzyby rosną, pod lipami.


Nota bene- widok z cmentarza,przy ładnej pogodzie zacnym jest. 
Panoramę pagórkową posiada i Chełmiec oraz Trójgarb nawet widać....

Żałuję, że na grzyba w tym sezonie się nie wybrałam, a lubię ja to, oj, lubię.
Kiedy znajdę pierwszego, doznaję pobudzenia i już oczy mi z orbit wychodzą, już zamieniam się w łowczynię. 
Jakaś amba mnie dopada,ale tak mam, wierzcie mi. Ciśnienie rośnie,podekscytowanie...
Wariatka....

Namiastkę tego mam z ... kasztanami :)
Zgadnijcie kto nazbierał najwięcej kasztanów?
Absorbery w liczbie dwóch czy ja?



Rodzice sprawili mi przyjemność zaparzania kawy w bardziej cywilizowany sposób i o ile dalej jestem fanką kawy Ojca- Carte Noire w wersji instant, to południową małą czarną  zaparzam w tym, co znam z mojego pobytu u Mojej Kumpeli Kochanej Magdaleny w Makaronii.


Nie muszę pisać jak pachnie kawa parzona w ten sposób i jak pachnie dom, pod warunkiem, że w tym samym czasie nie gotuję psom żarcia z przełyków, tchawic i śledzion wieprzowych.

Sezon na dobre jabłka rozpoczęty.
Niestety kupne, ale takie, że...mogłabym kilogramami pożerać.


Koty lgną do domu.
Kicia nie ma wstępu, bo zaraza zawsze mnie wpieni coś zrzucając, pożerając. Nie ma!
Trzaskających o futrzasty tyłek mrozów nie ma, korytarz jej zostaje.

Jagoda, bardziej cywilzowana i bardziej z nami zżyta, śpi po pochłonięciu resztek ze śniadania, albo na łóżku, albo na parapecie. 
Zawsze zastanawiało mnie jak koty znoszą leżenie z nosem na ruszcie grzejnika.
Aż słyszę trzaskające im naczynia krwionośne w nosach! 
Smarki chyba im przysychają!

Jagoda liczy barany