Dziś piękny dzień.
Polska Złota w pełnym rozkwicie.
To nic, że mgły, że z liści, przy podmuchach lekkiego wiatru, krople nocnego deszczu wpadały mi za kamizelę i moczyły włosy.
Kolejna niedziela pod znakiem przewietrzenia psich futer.
Tym razem z rana.
Oganiałam się od Absorbera, który- jak każde dziecko i zwierzę, przyzwyczajone do rytuałów, pór z posiłkami, czasem zabaw i spacerów, nie mógł pojąć, co tej matce odbiło i zamiast robić śniadanie, ubiera się, przytracza "nerkę" i zbiera do wyjścia.
Nie, nie, aż tak złą matką nie jestem.
Tym razem tato zrobił śniadanie, ale musiałam dokonać chyba z czterech pożegnań z buziakami, papaniem i całą resztą ozdobników.
Były łzy. Nie moje....
Oczywiście nie było mowy o spokojnym puszczeniu Garipa, bo grzybiarze nadal w natarciu.
Nie to, że mój pies rzuca się na ludzi z chęcią pożarcia, ale budzi on w ludziach naturalną obawę, a ja nie mam ochoty najmniejszej na jakąś drakę.
Zrobiliśmy szybką rundę w okolicy Rezerwatu "groblowego", pooddychałam świeżym, nasączonym oparem mglistym, liśćmi i z lekka pożółkłych już traw i wonią dzików powietrzem.
Lekka przebieżka, bo i ja kondycji nie mam.
Cóż.
Łażenie za wózkiem i z Młodymi nie wymaga mega zaawansowanej tężyzny. Przynajmniej jeśli chodzi o nogi i wydolność krążeniowo- oddechową.
Mam jednak zawsze presję w miarę szybkiego powrotu do domu.
Nie to, że nie ufam temu co tam zostawiam i co zastanę, ale...
Jakieś poczucie obowiązku każe mi z lekkim nerwem już wracać, bo... COŚ.
Może poczucie, że coś tracę jak mnie nie ma?
Z drugiej strony żałuję, że muszę wracać, bo bym się jeszcze powłóczyła, ubabrała....
Czasem chciałabym się sklonować i nie musieć wybierać.
Jedna ja- szlajałaby się od śniadania po późny obiad po lasach i polach z psami, druga- zajmowała Absorberami, trzecia- czytałaby, rysowała, przypominała deutsche sprache, którą kiedyś całkiem dobrze władałam, a teraz aż żal o tym myśleć. Schade!
Nie musieć wieczorem walczyć z dwiema pokusami...Snem, a czymś... zgoła innym.
Ech, życie, ech!